niedziela, 21 lipca 2013

the end †

Cześć, Kochani. Z tej strony Anka, Ciem, War, War Machine - zależy, jak już Wy mnie znacie - dotychczas współautorka don't-leave-me-now i opowiadania “Preparation to Fall”. Jedni znają mnie lepiej i pewnie całą zaistniałą sprawę również, inni kojarzą mnie po nicku, za pomocą krótego, że tak powiem, ogarniam się i istnieję w blogowym świecie, obijając się po nim od twórczości do twórczości. Ale to nie ma znaczenia w tej chwili, końcowej, ostatniej. Jestem tu i piszę to by powiedzieć moje ostatnie słowa w historii tego bloga. Odchodzę. Wiem, że większość z Was tak naprawdę nie zna nas - mnie i Detonator - prywatnie, ale chcę żebyście wiedzieli, że powodem odejścia jest fakt, że nie umiem już być tą samą War Machine, która zapraszała Was do czytania na samym początku. Odchodzę, bo czuję, że nic więcej mnie tu nie trzyma. Racja, kiedyś tworzyłyśmy zgrany duet i nasz tekst pisał się wręcz sam. Teraz? Ja, bo mówimy tutaj o mnie, nie jestem w stanie napisać niczego związanego z tym blogiem. Chciałabym, żebyście zrozumieli.

Może kiedyś się spotkamy;

xoxo, War 

Odnośnie pytań:

Nie, nie mam zamiaru prowadzić tego sama. Gdy tworzysz coś z kimś, to stajesz się jednością. A połowa nigdy nie będzie całością.

Teraz już tylko falling.
but falling is not a problem when I...



xoxo, Zombies Detonator




CISZA


niedziela, 23 czerwca 2013

{014} Preparation to Fall


cause he's just like the weather, can't hold him together
Florence + the Machine ~ Landscape

- Skoro tak naprawdę nie umiecie mówić o tym, co kryje się w waszych wnętrzach, to jak chcecie odnaleźć się w świecie prawdziwej sztuki? Jak możecie aktualnie malować, tworzyć, kreować coś, poszerzać wasze talenty i horyzonty, jeśli w rzeczywistości nie umiecie wlać w wasze dzieła fragmentu swojej duszy, swoich uczuć i tego, co wami włada? Siedzicie tutaj, znudzeni i ospali, jakby ktoś was do tego zmuszał, słuchacie leniwie, a wiecie co powinniście robić? Analizować! Spróbować dotrzeć do siebie przez to, co słyszycie i co czujecie! Wy, a raczej my, młodzi, jesteśmy współczesnymi konstruktorami, deską ratunku kultury i nauki. Jedni, z kierunku humanistycznego podtrzymają narodową literaturę swoimi przyszłymi dziełami, inni będą wznosić monumentalne budowle w centrum Nowego Jorku, a my, artyści, będziecie deskami ratunku współczesnej i przyszłej sztuki. Malarstwa i rzeźby. Gdy odejdą wspaniali artyści naszej epoki, to właśnie większa część z was zajmie ich miejsce. Wtedy to wy będziecie prawdziwymi artystami, z przyszłością i perspektywami. Zbijający fortunę na swoich dziełach, tak bardzo pustych i bezdusznych.
Podczas tego monologu młodego profesora, słuchaczy wypełniały naprawdę różne emocje, od znudzenia, po rozbawienie. Część patrzyła na niego z podziwem – czytaj dziewczyny, które były zdumione jego urodą i męskością – inni z politowaniem, ale nikt nie spał. Wszystkie oczy, szeroko otwarte, były zwrócone na nieco szalonego nauczyciela. Był niewysokim brunetem z przydługimi, prostymi włosami, które wcale nie nadawały mu kobiecego wyglądu, a wręcz przeciwnie; podkreślały jego męskie rysy i duże, miodowe oczy przysłonięte nieznacznie cienkimi szkłami okularów. Miał na sobie koszulę w kratę i jeansowe spodnie, co dawało mu jeszcze młodszy wygląd – na dobrą sprawę można było pomylić go z innymi studentami. Gdy był w nastroju, posyłał kobiecej części sali uroczy uśmiech, tak bardzo irytujący dla chłopców, z Gerardem na czele.
Waya bowiem na potęgę irytował ten osobnik. Na jego oko, po pierwsze, robił z siebie idiotę, wygłaszając te swoje brednie, po drugie zbytnio faworyzował płeć piękną, a po trzecie, był to taki typ człowieka, który po prostu wkurzał samym tym, że jest. Szczególnie zmęczonego i zmarzniętego Gerarda, który zapomniał wziąć bluzy z szatni. Gerard po prostu nie znosił zajęć teoretycznych. Ani historii sztuki, która swoją drogą, nieco później, odbywała się z tym samym typem.
Mężczyzna już chciał kontynuować swój filozoficzny wywód, gdy jeden ze studentów podniósł rękę. Nikt się pewnie nie zdziwi, gdy powiem, że był to właśnie Gerard.
- Tak, panie Way? - profesor Flynn uniósł brwi, widząc, że brunet jest chętny do wypowiedzi. Na ogół pewnie nie udzieliłby mu głosu, jednak teraz kierowała nim jakby ciekawość, co takiego tamten powie.
Wszystkie ciche pomruki czy chichoty w głębi sali wykładowej zamilkły, a kilkadziesiąt par oczu zwróciło się na młodego Way'a.
- Powiedział pan – zaczął chłopak. - Że kiedyś zastąpimy artystów naszej epoki i będziemy zarabiać na naszych bezdusznych dziełach... Skąd może pan to wiedzieć? Przede wszystkim, skąd pan wie, jak malujemy? A nawet jeśli faktycznie nie umiemy wlać w to całych siebie, to... Załóżmy, że jest sobie chłopak. Nazywa się Joe, ma wielki talent do malowana abstrakcji, jednak mimo pięknych, namalowanych z sercem, niefiguratywnych płócien jakie tworzy, żyje na ulicy, bo nikt nie chce ich kupować. Każde z nas może skończyć w taki sposób, a równocześnie każde z nas ma talent i jestem pewien, że nawet obraz namalowany w dwa dni przez wybraną osobę miałby duszę choć w małym stopniu. I miałby wnętrze. Bo żeby nie nadać nie musimy za każdym razem wchodzić w głąb siebie, ani siebie rozumieć. Emocje umieją zrobić o wiele więcej niż my sami, nawet rozumiejący swoje wnętrza. One podpowiadają, by malować to, co w danej chwili czujemy za odpowiednie. To, co pan teraz zasugerował, a mianowicie, że tylko obraz, na którym zarobimy ma wartość znaczy to samo co gdyby wytoczył pan wniosek, że obrazy van Gogha czy Henriego de Toulouse-Lautrec'a są beznadziejne i bezużyteczne, bo za ich życia nie dały im fortuny i dobrej sławy. Bo były źle odebrane w ich czasach, mimo tego, że teraz zachwycają. Tak naprawdę nie jest ważne, czy dzieło przyniesie ci zarobek, bo jeśli malujesz z sercem, starasz się, to jest to coś więcej niż zwykły, bezduszny obraz, bo dał nam satysfakcję. Każde dzieło ma duszę, wystarczy umieć ją dostrzec.
Zamilkł, kończąc, poważnie wzburzony, nadal przyciągając spojrzenia; przychylne, jak te nieco mniej. A przede wszystkim to jedno, ostre, należące do Arthura Flynna. Mimo, że dzieliła ich odległość, między nimi wręcz się gotowało. Gerard, urażony obrazą dla sztuki, Arthur, dotknięty faktem artystycznego upokorzenia przed większą grupą swoich studentów, sztyletowali się wzrokiem pod odstrzałem spojrzeń reszt grupy.
Flynn odchrząknął, pierwszy urywając kontakt wzrokowy z uczniem. Zapadła niezręczna cisza, którą każde ze zgromadzonych chciało jakoś przerwać. Mimo tej chęci nikt, zupełnie nikt, nie odważył się odezwać, mało kto się nawet ruszał. Arthur spojrzał na zegarek zaczepiony na nadgarstku. Miał jeszcze mniej więcej trzydzieści minut wyznaczonych na wykład, jednak... Czy powinien to ciągnąć? Na pewno i tak nikt nie będzie tego słuchał, przeszło mu przez myśl. Westchnął, zbierając swoje rzeczy.
- Wystarczy wam wiedzy na dziś – odparł bezbarwnie, na co Gerard uniósł brwi, zdziwiony i po części całkiem zadowolony tym, jak szybko przeciwnik usuwa się z pola bitwy. Mężczyzna zabrał torbę i marynarkę, wychodząc z sali pierwszy. Kolejny wyszedł Way, a potem reszta uczniów. Nikt nic nie mówił, oprócz jakiejś dziewuchy trajkoczącej do swojego chłopaka-osiłka o niekulturalnym zachowaniu. Po tej niedelikatnej i głośnej aluzji domyślił się, że chodzi o niego. Obrócił się w ich stronę, zresztą, nie tylko on. Spojrzenia jego i dziewczyny się spotkały. Skądś ją kojarzył. Spojrzał na jej towarzysza, który również na niego patrzył. Chwilę później tamten ruszył nieco szybciej od szatynki, jakby śpiesząc w stronę Gerarda. Wtedy Way odwrócił się, przyśpieszając, chcąc jak najszybciej trafić do kafejki. Co z tego, że dobrze wiedział, że tam nie trafi...

~ ~

Złapał powietrze nagle, panicznie, niedługo przed tym, jak kolejny raz jego poobijana twarz została wsadzona pod wodę, nie na tak krótko. Podtapianie w toalecie; myślał, że kończyło się na liceum. Niestety, mylił się. Nie myślał w tamtym momencie o tym, by utrzymać powietrze w płucach choć na chwilę – szarpał się i wiercił, wypuszczając je całe. Bolało. Przede wszystkim nos, najprawdopodobniej złapany, jak i brzuch. No i rzecz jasna nie mógł oddychać, a powietrza w jego płucach niemal wcale nie było.
Po kilku takich razach i kolejnych paru kopniakach w końcu porzucili go w łazienkowej kabinie. Nie orientował się, za co tym razem. Nikomu nie dogryzł, nikomu nic nie powiedział, nikogo nie obraził, nawet nieumyślnie. Z wyjątkiem, rzecz jasna Arthura Flynna, ale ten nie mógł być tak głupi, by nasyłać na niego jakichś mięśniaków... Chociaż już wszystko było prawdopodobne.
I wtedy zrozumiał. To, skąd kojarzył tą szatynkę, która tak dokładnie mu się przyglądała. Znał ją aż za dobrze, mimo że imię dziewczyny zawsze mu umykało. Wiele razy widział ją ze swoim chłopakiem, którego na pewno już nie polubi migdalących się w kafejce na oczach wszystkich. W sumie to do dzisiejszego dnia trochę mu współczuł. Przecież kilka razy widział ją samą obściskującą się z drogim profesorem Flynn'em w jego samochodzie, nie raz dochodziło do “rękoczynów” czy, czego nie widział i nie miał zamiaru oglądać, czegoś więcej. Nie śledził ich, przecież nie interesowało go czyjeś życie prywatne, jakieś pierwsze lepsze zdrady czy romanse studentka-wykładowca, ale aż za często przypadkiem ich przyuważał. Najczęściej późnym wieczorem, poza terenem campusu, gdy sam wychodził z Cher albo jej znajomymi. Wtedy nawet nie zwracał na nią uwagi, teraz aż za dobrze ją kojarzył. Tak samo, jak skojarzył fakty. Przecież obraził jej ulubionego wykładowcę, a ona nasłała na niego swojego nieświadomego chłopaka. To było takie proste.
Teoretycznie. Gerard nie widział nic aż tak złego w zwykłym zanegowaniu czyjegoś zdania. Owszem, pewnie uraził jego zawyżone ego, ale czy musieli mu aż za to łamać nos uderzając o wnętrze toalety?
Schował twarz w ramionach, nawet nie kontrolując spływających mu po twarzy łez. Uczucie beznadziejności wróciło, wlewając się w niego ze zdwojoną niż zazwyczaj siłą. Jego drobne ciało zaczynało już powoli drżeć, najpierw nieznacznie, ledwo zauważalnie, by po chwili trząść się bardziej, nie do wytrzymania. We wnętrzu jego mózgu kołatały miliony myśli, przepełnionych bólem i złością, obrażające go samego. Świadome. Czuł do siebie jeszcze większy wstręt. I mimo krwi cieknącej mu ze złamanego nosa, było mu mało fizycznego bólu. Czuł, że nie został za to wszystko wystarczająco ukarany. Że musi skończyć to, co tym razem oni zaczęli za niego.
Drżącymi, mokrymi od łez i krwi dłońmi rozpinał torbę, szukając niewielkiego pudełeczka w jednej z jej kieszeni. Nic go nie hamowało, czuł, że to go uwolni, nawet, żeby miał zrobić to tylko raz. Że to rozluźni jego trzęsące się, napięte mięśnie. Że to uwolni dławiące się w nim emocje. Wiedział, że to zadziała. Pomoże. Tylko o tym myślał.
Nie widział za wiele, przez cisnące mu się do oczu łzy, będące nie do opanowania. Z trudem podwinął rękawy, ukazując przedramiona pokryte wypukłymi bliznami niemal w każdym miejscu. Nie widział ich teraz tak dobrze, jak zwykle, były rozmazane i nie odznaczały się na skórze. Chwycił małe, nierdzewne ostrze, zastanawiając się, które miejsce było odpowiednie. Bo dlaczego i tym razem miałby się zaledwie zranić? Dlaczego nie może przycisnąć mocniej, naciąć głębiej, w tym odpowiednim miejscu? Albo: dlaczego tego nie zrobi, skoro właśnie może? Byłoby łatwo. Byłoby prosto. Nie byłby dla nikogo ciężarem, nigdy więcej. Nie byłby więźniem, tego ciała i tego świata. Zacisnął powieki, pozwalając uwolnić się kolejnym słonym kroplom. Zbliżał żyletkę do swojego przedramienia. Drżał jeszcze bardziej. Jakby bał się bólu, który kochał i od którego był uzależniony, który dawał mu spokój.
W pierwszej chwili poczuł zimne ostrze, więc docisnął, przeciągając. Ból, który po chwili przeszedł w przyjemność. Docisnął bardziej. Odetchnął, gdy po skórze zaczęła spływać pierwsza kropla rdzawej posoki. Wraz z kolejnymi kroplami, upływającej z niego niewielkiej ilości krwi, wypływały wszystkie emocje i cały żal do samego siebie. Chciał czuć to bardziej. Tak, jak ćpun chciał być pod wpływem narkotyków, a alkoholik – alkoholu. On chciał wyrzucić z siebie wyrzuty sumienia, rozpacz i poczucie winy.
Nawet nie wiedział, kiedy żyletka uderzyła o ziemię, a ktoś złapał ciepłymi rękami jego ręce, pozwalając wtulić się w siebie. W tym momencie wybuchł jeszcze większym płaczem. Nie wiedział tak naprawdę dlaczego. Czy dlatego, że być może udałoby mu się to skończyć, czy dlatego, że zrozumiał, że znów to zrobił. Coś, co wprawdzie dawało ulgę i coś, czego potrzebował, ale również coś, czego nigdy nie powinien był zaczynać. Wtulił się w to ciało wręcz z desperacją. Powoli rozpoznawał, kim była. Stopniowo dochodził do siebie.
Niewielki krwotok został zatamowany, łzy przestały płynąć. Ból i żal ustąpiły miejsca apatii. Nie wiedział ile już tak siedział, z głową wtuloną w jej pierś, z dłońmi w jej dłoniach. Poczucie winy tliło się nadal, nie pozwalając mu nawet na powiedzenie czegokolwiek.
- Dlaczego? - Cherlyn mówiła łagodnie i spokojnie, lekko gładząc kciukiem jego dłoń. Jej głos brzmiał na nieco zawiedziony, jakby rozczarowany tym, że Gerard zrobił to jeszcze raz. Zadrżał, wciągając powietrze. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Pytanie wydawało mu się to za głupie, to za trudne. Dlaczego? Bo nie daję rady. Bo to wszystko moja wina. Bo jestem beznadziejny. Bo nienawidzę siebie. Bo nie mam nikogo. Bo nie wytrzymuję z samym sobą. Bo chcę to skończyć. Żadna odpowiedź nie była dobra.
Nie odpowiedział, po prostu zabrał dłonie, leciutko wtulając się w nią. Ciepło drugiego człowieka, osoby, której ufał, którą znał – uspokajało go. Znajomy zapach i budowa sprawiały, że nie musiał na nią patrzeć, nie musiał otwierać oczu, by wiedzieć, że to właśnie ona. Nie chciał jej się tłumaczyć, bo argumenty wciąż były te same. Jej rady zawsze brzmiały identycznie. Równie podobnie się do nich nie stosował.
- Nie chcę, żebyś to robił, Gerard – mimo spokoju, który ciągle brzmiał w jej głosie, usłyszał także bezsilność. Jakby prosiła, bo nic innego jej nie zostało. Właściwie, tak było. Nie mogła go do niczego zmusić, więc jej zdanie brzmiało jak prośba. Poczuł, że jest mu z tym ciężko – że ktoś czegoś od niego oczekuje. Powinni wiedzieć, że nie spełniał takich próśb.
- Słuchasz mnie w ogóle? - spróbowała znów, nieco ostrzej, jednak nadal spokojnie. Pokiwał głową nieznacznie. Westchnęła. Oczami wyobraźni widział, jak zaciska powieki, nie pozwalając sobie na łzy. - Więc co z tym zrobimy, hm?
- A można coś zrobić? - spytał drżącym tonem, pociągając nosem i usiadł prosto, patrząc na nią. Nie wyglądała dobrze, ale on sam na pewno wyglądał sto razy gorzej. Kilka łez, które się jej wymknęły, rozmyły kreskę eyelinera, przez co na policzkach miała czarne smugi. Pomyślał, że nawet z tym jest ładną dziewczyną i tak było. Ale coś w środku zakuło go. Uświadomił sobie, że gdyby nie ta rana, którą sobie sprawił – nie płakałaby.
- Tak, można. Możesz zacząć to leczyć, Gerard. – podniosła się i obmyła twarz zimną wodą, pozbywając się resztek makijażu. Przyglądał się jej, jak prostuje się, jak z ciemnej grzywki kapie woda... Wsparła się rękami na umywalce. - To... To jest poważne, zdajesz sobie z tego sprawę?
Parsknął. Leczyć? No dobra, może i ciął się, może i nie żywił siebie specjalną sympatią, ale żeby zaraz była to jakaś choroba? Nieco go to wstrząsnęło i zamarł, siedząc na łazienkowej podłodze. Nie rozumiał, jak jedyna osoba, którą miał, która była na wyciągnięcie ręki, wiedziała o nim wszystko i wydawało się, że chciała pomóc mogła powiedzieć coś takiego. Leczyć się? On miałby się niby leczyć? Po wnikliwym przyglądnięciu się jego samopoczuciu może i coś by się znalazło, ale przecież oboje wiedzieli o czym była mowa – chciała, by leczył swoje wnętrze. Nie ciało, a duszę. Umysł. Psychikę. Miała go za wariata.
- Co to miało znaczyć, Cher? - spytał rozedrganym głosem. Czuł, jak jego ciało znowu się napina, jak znów zaczyna delikatnie drżeć, jak wszystko w nim krzyczy by wybiec z tej łazienki... Ale nadal się nie ruszał. Widział, jak spięła ręce. Słyszał, jak mruknęła coś do siebie. Dopiero, gdy się odwróciła, zauważył jak bardzo rozwścieczył ją tym pytaniem.
- Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz?! - jej krzyk odbił się echem po wielkiej, niemal pustej łazience, dalej po korytarzu, a sam Gerard nieco się zdziwił tak ostrą reakcją brunetki. - Nie wiem, czy serio uważasz, że wszystko z tobą w porządku, czy kurwa udajesz idiotę, ale wiedz, że nic nie jest w porządku! - przycupnęła tam, gdzie stała, chowając twarz. Nie wiedział, czy spodziewać się kolejnego wybuchu, czy raczej spokojnej mowy. Najpierw był szloch. Później; niezrażona łzami i klejącymi się do twarzy włosami kontynuowała. - Co byś teraz zrobił, co? Gdybym tutaj nie przyszła? Zabiłbyś się? - kolejny szloch wstrząsnął jej ciałem, ale nie krzyczała. - To... To chore. Nic o tobie nie wiem, Gerard. Nic. Nawert nie proszę, żebyś mi mówił, ale ja tak nie mogę. To... to jest... Kurwa... Ja nie wiem jak mam do ciebie mówić, czy... c-czy mam cię prosić, błagać, czy krzyczeć, gdy zrobisz to znów... Kurwa, jest trudno, okej? Ale każdemu jest trudno, człowieku!
W normalnej sytuacji byłoby mu przykro. W normalnej sytuacji pewnie by płakał. Ale tym razem był wściekły. Po prostu wściekły. Nie wiedziała o nim nic, tak? A ile razy dzwonił w środku nocy żeby przyszła, żeby posiedziała, że znów to zrobił i że nie może dłużej sam... Ile razy ratowała go jak dzisiaj? Ile razy jej się żalił, ile razy pozwalał wyciągać się z jej znajomymi, żeby nie myślała, że... Że faktycznie jest z nim źle. Własne odkrycie potwierdzające jej tezę wstrząsnęło nim. Chciał coś powiedzieć, ale jedynie zadrżały mu wargi i podniósł się. Zignorował przedramiona, wyeksponowane i pokrwawione. Porwał swoje rzeczy.
- Ty... ty nie masz pojęcia co ja znoszę... Nie masz, kurwa, bladego pojęcia... - wyszeptał, czując, że drży bardziej. Zapomniał nawet o leżącej na podłodze żyletce, jego ostatniej...
- To mi do cholery powiedz, Gerard! - znów krzyczała. Znów zadrżał. Było źle.
- Nie... Nie... - złapał większą ilość powietrza. - Nie rozumiesz...

Zaczął się cofać, powoli, ledwo, ale ostatecznie wybiegł z łazienki. Krzyczała za nim, ale nie słuchał. Po prostu biegł.

~ ~

Miałam świetny dzień. Cyrek jest świetnym chłopakiem, do tej pory nie pojmuję jego zajebistości. Wcześniej zazdrościłam mu troszkę, że ma taką pasję, że tańczy, i to jak tańczy! Ale teraz wiem, że ja też mam pasję. Ja lubię pisać. ~War
A JA TAK KOCHAM PISAĆ, ŻE NORMALNIE NIE UMIEM TEGO POWIEDZIEĆ JAK BARDZO, NORMALNIE TAK BARDZO, ŻE CHYBA DAM SIĘ POCHLASTAĆ W ZAMIAN ZA MOŻLIWOŚĆ TWORZENIA PLIKÓW TEKSTOWYCH NA TELEFONIE! KURWA, JA ŻYJĘ ALFABETEM! <3 <3 <3 ~Klnąca Zombies 
Ogólnie rzecz biorąc, witamy z powrotem.



niedziela, 26 maja 2013

Zawieszenie.

Z przykrością informujemy, że zawieszamy bloga na pewien czas. Zamierzamy wrócić, o to się nie martwcie, ale potrzebujemy odrobinę wakacji : )

czwartek, 16 maja 2013

{013} Preparation to Fall


you are the moon that breaks the night
Florence + the Machine ~ Howl

Była sobota, jednak Frank obudził się dość wcześnie. Właściwie to został obudzony przez głosy dochodzące z dołu. Leżał na łóżku, odkryty i wytężał słuch. Usłyszał kroki po schodach i trzy różne głosy. Jeden damski i dwa męskie, z czego jeden z pewnością należał do jego ojca.
- Są trzy sypialnie? A łazienka? – odezwała się kobieta.
- Nie, tylko dwie, a te ostatnie drzwi są właśnie od łazienki. Mimo to, jak państwo widzą, pokoje są duże. – zapewniał jego ojciec.
 Frank skulił się na łóżku tak, by gdyby otworzono drzwi, nie mógł zostać tak łatwo dostrzeżony. Nie wiedział co się dzieje. Niepokoił się. Usłyszał, że ktoś naciska klamkę do jego pokoju.
- Proszę nie otwierać tamtego pomieszczenia, to rupieciarnia. Wysprzątam ją niebawem i gdy znów państwo zechcą przyjechać będziecie mogli swobodnie wejść do pomieszczenia. Teraz nie radzę. – czarnowłosy chłopak aż był zdziwiony, jak jego ojciec potrafił się wyrażać. Do niego nigdy by się tak uprzejmie nie odezwał.
- Sądzę, że faktycznie niedługo znów tu przyjedziemy. Podoba mi się ten dom. Meble też są na sprzedaż? – spytał męski głos, niski jednak dość młody.
- Tak, jeśli państwo chcą, mogę je tu wszystkie pozostawić. Oczywiście podniesie to cenę…
- Naturalnie. Jesteśmy w stanie zapłacić.  Kochanie, musimy się zbierać. – dodała kobieta i usłyszał jak schodzą po schodach.
Wydawało mu się, że przez ten cały czas zapomniał jak się oddycha. Wszystkie wiadomości, wszystkie słowa, które usłyszał wskazywały na tylko jedno – ojciec sprzedaje dom. Uderzył ze złością w materac, aż łóżko zatrzeszczało. To nie zapowiadało niczego dobrego. W jego głowię kłębiły się setki niepokojących myśli. Niedługo miał mieć swoje osiemnaste urodziny, więc ojciec mógł tak po prostu wyrzucić go na ulicę. Zadrżał na tę myśl.  Mógłby rzucić szkołę, mógłby zacząć pracować… tylko kto chciałby go przyjąć? W okolicy nie było łatwo, w sąsiednim mieście było parę klubów… w tym jeden ze striptizem. Męskim. Odtrącił tę myśl ze wstrętem. Nie nadawałby się, miał za słabą psychikę. Oddać jedyne to co tak właściwie miał. Ciało. Drobne, wychudłe, zbite, ale jednak jego jedyna prywatna ostoja. Przewrócił się na plecy i wbił wzrok w popękany sufit. Miał kilku przyjaciół, Louis, Ray, pani Flithworth, jednak nie chciałby ich obciążać. Już i tak wystarczająco ich przytłaczał… sobą. Był ciężarem i nie chciał uczepiać się niczyjej nogi. Nie chciał nikogo obciążać.
Jednak… to by dało mu swego rodzaju wolność. Nic by go tu nie trzymało. Mógłby uciec, gdziekolwiek, w świat. Mógłby odwiedzić Gerarda, kto wie, może nawet znalazł by pracę w samym Nowym Jorku. Wyobraził sobie zatłoczone ulice, żółte taksówki, Central Park… wieżowce. Myśl ta ekscytowała go niezmiernie. Może Gerard zgodziłby się go przetrzymać przez chwilę, nim on sam zdołałby sobie coś znaleźć. Miał oszczędności, niewielkie, ale jednak. Wreszcie miał okazję się uwolnić. Być wolnym, jak to słodko brzmi.
W nieco lepszym nastroju wstał i rozciągnął się leniwie. Wyjrzał przez okno, dostrzegł jak jakiś czerwony ford opuszcza ich parking. Słońce oświetlało okolicę, chmury goniły się przeganiane przez wiatr. Liście opadały z drzew tworząc wielobarwny dywan. Narzucił na siebie starą koszulkę i niedbale wciągnął spodnie. Boso wyszedł na korytarz i cicho przeszedł do łazienki. Dokonał codziennej toalety, zszedł powoli na parter. Promienie słońca rzucały niezwykle przyjemny blask na stare panele i… coś w niego uderzyło. Miał stracić wszystko, co z tym miejscem go łączyło. Dom mieli przejąć obcy ludzie… czy oni cokolwiek wiedzieli o tym budynku? O horrorze który rozgrywał się na tej przyjemnie wyglądającej podłodze? Czy nie zastanawiali się nad pękniętym lustrem? O bujanym fotelu, na którym siadała ciężarna kobieta, o kanapie na której zasypiał mały chłopiec, zmęczony zbyt długą zabawą… Gówno wiedzieli. Wszystko to miało iść w zapomnienie w imię pieniędzy. Wszystkie wspomnienia ustawiały się w kolejce na szubienicę. A on był jedynym ich strażnikiem.
Skierował swoje kroki do kuchni, rozdarty wewnątrz siebie. Wstawił wodę na kawę. Nie zwrócił uwagi na siedzącego przy stole ojca, nie chciał go dostrzec. Tamten zawsze go ranił, ale tym razem zadał mu o wiele paskudniejszy cios. Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć, bał się tego co miało nastąpić. Co dopiero zaczął układać swoje losy we względnym porządku, a już coś musiało mu zepsuć całą pogodną wizję. Czarne chmury wisiały nad jego głową i tylko czekał, aż będzie mógł utopić się w deszczu, bądź zginie od uderzenia.
- Frank… usiądź. – powiedział powoli i spokojnie mężczyzna. Frank oczekujący jakichkolwiek wyjaśnień wykonał polecenie. W jego umyśle powoli zaczynał pojawiać się pewien rodzaj rozpaczy, która opanowywała jego myśli – Będziesz musiał się przeprowadzić.
Chłopak milczał, dławiąc gorycz. Już rano zdał sobie sprawę z tego, co powiedział przed chwilą jego ojciec.
- Póki co… zaoferuję ci pomoc. Wiem, że to dziwne z mojej strony, ale sądzę, że moja żona to zaakceptuje.
- Jaka żona?! – spytał zaskoczony, wręcz wytrzeszczył z owego zdziwienia oczy.
- Moja. Frank, mam żonę i trójkę dzieci.
- Pierdolisz. – odpowiedział  i poczuł, że robi mu się słabo. Jego ojciec ukrywał przed nim fakt, że sam zdążył się ustatkować. Więc wyjazdy były tylko przykrywką, a do ich domu przychodził tylko i wyłącznie się nachlać i poznęcać nad synem… Było to dla niego chore, jednak zdawał sobie sprawę, że jego ojciec byłby do tego zdolny. Nie dopuszczał do siebie zbyt wiele myśli, nie był w stanie się nad czymkolwiek zastanawiać.
- Nie. I nie przeklinaj, Frances nie lubi gdy dzieci przeklinają.
Frank wpatrywał się z otwartymi ustami w postać siwiejącego mężczyzny. Nie byli do siebie specjalnie podobni, gdyż Frank odziedziczył urodę po matce. Tylko wzrost mógł wskazać jakiekolwiek pokrewieństwo między nimi. Chociaż chłopak gardził jakimkolwiek dowodem to potwierdzającym.
- Jednak jeśli chcesz mieszkać u nas, musisz utrzymywać to, że do tego czasu przebywałeś na terapii w ośrodku psychiatrycznym z powodu traumy jaką przeżyłeś po śmierci matki.
- To jej powiedziałeś? W psychiatryku powinieneś co najwyżej ty siedzieć , nie ja. Lecz się na nogi, na mózg za późno! – wykrzyknął, zszokowany jeszcze bardziej. On. W ośrodku psychiatrycznym. Być może potrzebował pomocy psychologa, ale to jedenaście lat temu, nie teraz. Teraz już zbyt wiele przetrzymał, by cokolwiek mogło mu pomóc.
- Frank, masz wybór. Albo to, albo lądujesz na ulicy, radzisz sobie sam. Tam będziesz miał dach nad głową, możliwość nauki, więcej jedzenia niż tu, lepsze warunki. I to niedaleko, więc będziesz dalej chodził do tej samej szkoły. Kursuje autobus.
- Powiedz, o co ci tak naprawdę chodzi? Nie wierzę, byś tak nagle się zmienił. Tacy chuje jak ty się nie zmieniają. Zostaw mnie w spokoju. Zostaw ten dom w spokoju. Daj żyć. – odpowiedział i wybiegł z kuchni, na dwór. Biegł tak długo, aż nie zabrakło mu tchu. Zatrzymał się dopiero nad stawem i upadł na kolana. Jednak nie zapłakał.
Po pewnym czasie wrócił do domu, był przemarznięty i głodny. Jego myśli wyciszyły się, stały się szepczące i bezsilne, zmęczone.  Czuł się wyprany. Włączył komputer, mając nadzieję, że uda mu się połączyć z Gerardem. Nie potrzebował teraz specjalnie rozmowy, ale po prostu chciał z kimś pobyć. Z Rayem był umówiony na niedzielę, a do Mikeya wolał zbyt często nie przychodzić. Louis na pewno nie siedział teraz w domu. Została mu tylko ta szansa na namiastkę towarzystwa, w postaci czarnowłosego chłopaka o orzechowych oczach. Na szczęście okazał się być dostępny. Bez wahania kliknął połącz.
Nie musiał zbyt długo czekać na odzew chłopaka. Gerard odebrał szybko, uśmiechając się delikatnie. Tamten ślad na policzku niemal całkiem znikł, w dodatku chłopak wyglądał wyjątkowo rześko i zdrowo. Uczesane włosy w grzywce opadały mu na jeden policzek, a pozostałe, jakby krótsze niż ostatnio, sięgały ramion.
- Cześć, Frank - odpowiedział pewnie, odkładając pędzel i pudełeczko z niebieską farbą plakatową.
- Cześć Gee... - odpowiedział, nieco zachrypniętym głosem. Był niesamowicie przygnębiony, nawet widok zadowolonego towarzysza mu nie pomógł. Powątpiewał w swoją zdolność do uśmiechania się.
Gerard od razu zrozumiał, że z Frankiem coś było nie tak. Być może nie znał go na tyle i wiedział, po prostu czuł, że coś jest nie w porządku.
- Frank... - zaczął. - Coś się stało. - bynajmniej nie było to pytanie.
- Tak, chyba można tak powiedzieć, że coś się stało. – odparł i wsparł głowę na podkurczonych nogach.
Wyprostował się i spojrzał poważnie na przyjaciela.
- Możesz powiedzieć, jeśli chcesz... Może będzie ci lżej? - zasugerował. Nie, nie był ciekawy. Po prostu chciał pomóc.
- Ojciec sprzedaje dom. – wydusił z siebie i spojrzał z paniką w ekran. Bał się.
Gerard zastygł w bezruchu.
- Sprzedaje dom? - powtórzył za nim ze zdziwieniem. - To gdzie niby zamierza mieszkać? I gdzie ty będziesz mieszkał?
- To nie koniec nowości, mój ojciec ma żonę i trójkę dzieci.
Nie odpowiadał przez jakiś czas.
- Czyli jednak ma gdzie mieszkać - zauważył. - Co więc zamierza zrobić z tobą?
- Powiedział, że jeśli będę utrzymywał wersję, że przez ten cały czas siedziałem w ośrodku psychiatrycznym, to mogę przeprowadzić się do nich. Albo… albo nie mam dachu nad głową. – westchnął i obserwował reakcje przyjaciela. Gerard był zaskoczony, na jego twarzy malował się właśnie ten rodzaj emocji. Uniósł brwi do góry, a jego oczy otwarły się szerzej niż zwykle. Czoło zmarszczyło mu się lekko, nadając mu nieco zabawnego wyglądu.
- Niby co miałbyś robić w psychiatryku?
- Taką wersję powiedział im. Tak wyjaśnił to, czemu mnie ze sobą nie zabrał. Tak tłumaczył im swoje zniknięcia. Ja. W psychiatryku. Może jak on mnie uderzył po raz pierwszy, wtedy potrzebowałbym kogoś takiego jak psycholog. Ale nie później. Później było już o wiele za późno.
- Przegiął - uznał poważnie. Tak. Ojciec Franka wydał mu się w tym momencie człowiekiem bez żadnych granic. Bez poczucia wstydu. Przecież... To, co powiedział, było kłamstwem. Okrutnym kłamstwem.
- Faktycznie, przegiął, mocno przegiął. A ja nie wiem co mam tak właściwie zrobić ze sobą. Nie wiem, Gerard, po prostu nie wiem, co mam odpowiedzieć, co mam zrobić, niedługo stanę się pełnoletni, ale co ma pełnoletność do samodzielności? Nic, może prace bym znalazł, ale najprędzej to w niedalekim barze z męskim striptizem, właściciel już trzy razy zaczepił mnie na ulicy! – wykrzyknął i trzasnął dłońmi w blat biurka. – Naprawdę nie wiem co mam robić.
- Spokojnie, Frank - powiedział ciepło. Nie był jakimś wspaniałym nauczycielem, ale... Chciał mu pomóc. - Powinieneś spróbować zamieszkać z tymi ludźmi, bo chyba nie powinienem mówić, że to twoja rodzina... A jeśli nie, to... Na pewno nie pchaj się do klubów. Młodzi chłopcy nie najlepiej tam kończą...
- Masz rację, chyba, że w wieku dwudziestu lat chcę mieć operacyjnie zmniejszaną średnicę odbytu! – burknął i oparł się o krzesło, a Gerard wybuchł niekontrolowanym śmiechem.
- Myślałem raczej o doszczętnie skrzywionej psychice, no ale...
- Gee, moja psychika już jest skrzywiona, już zwariowałem… - podkurczył nogi i oparł na nich głowę. Patrzył na Gerarda, starając wyobrazić sobie, że tej szyby między nimi nie ma, że on siedzi naprzeciwko niego i że w każdej chwili może go dotknąć. Chciał, by czarnowłosy był dla niego realną postacią, namacalną, materialną, jakkolwiek by to nazwać. Dostrzegał specyficzną więź, jaka się między nimi wykształciła, co nie szeregowało Gerarda na równi z jego innymi przyjaciółmi. Znaczy, wszyscy byli dla niego tak samo ważni, ale czarnowłosy miał swoją indywidualną kategorię. Był po prostu inny niż wszyscy. Był wyjątkowy.
Gerard uśmiechnął się delikatnie, wlepiając na chwilę oczy w jakiś martwy punkt na ścianie.
- Patrząc takimi kryteriami... ja także jestem wariatem. - pokiwał głową, siadając po turecku, chociaż na ogół nie lubił tej pozycji. - Chociaż nie wiem, czy to złe.
- Tylko wariaci są czegoś warci, co nie? – zaśmiał się gorzko, choć w gruncie rzeczy było mu lepiej. O wiele lepiej.
- Wiesz, to swoją drogą, ale... wolę być pojebany niż tak samo szary jak inni – powiedział i westchnął.
- Ja… ja chyba też ale… im jesteś głupszy, tym jesteś szczęśliwszy, a ja chciałbym, chciałbym być szczęśliwy… może to egoistyczne, ale chcę być szczęśliwy.
- I będziesz - powiedział pewnie. - wiem, że będziesz. zasługujesz na to szczęście, Frank. Dusza nie znałaby tęczy, gdyby oczy nie znały łez.
- To chyba oboje powinniśmy rzygać tęczą na prawo i lewo, Gerry. Lubię cię. Mogę przy tobie płakać, ty płaczesz przy mnie, ryczymy przy monitorach, zmieniają nam się nastroje jak u kobiet w ciąży, wszystko jest tak popaprane, cały świat jest popaprany a jednak tam gdzieś jesteś  – przerwał, by krótko spojrzeć na twarz swojego rozmówcy, który cały czas ze skupieniem chłonął jego słowa - Słuchasz mnie. Taka świadomość wiele dla mnie znaczy. Wielu ludzi mnie wysłuchuje, ale nikt mnie nigdy nie słuchał.
- Wiesz... słucham, bo chcę być słuchany. I na dobrą sprawę, nikt nie wie o mnie tyle, co ty, Frank.
- Masz przyjemny głos, lubię cię słuchać. – wtrącił, lecz po chwili wrócił do tematu - Nie wiem co mam odpowiedzieć, to… jest ogromny dar i naprawdę musisz mi ufać. W sumie, to prawda… mógłbym zrobić ci wiele krzywd, wiele cierpienia ci sprawić, ale ty wiesz, że tego nie zrobię, bo faktycznie nigdy bym tego nie zrobił. To jest niesamowite dla mnie samego… trzymam cię w dłoniach. – skończył mówić i zaczął rozglądać się dookoła, jakby nagle znalazł się w innym świecie.
- No coś ty... - uśmiechnął się, zakłopotany. - w dłoniach? nie, aż tak dobrze chyba nie jest, ale.. ufam ci. nikomu innemu tak nie ufam.
- No dobrze, ale jakoś cię trzymam. Za gardło raczej nie… za tyłek też nie. Skoro nie dłonie, to chociaż ramiona, chociaż też nie… ej, nie psuj mi moich przemyśleń, przez ciebie znowu zaczynam filozofować. – oburzył się, ni to na serio, ni to na żarty.
- Ej, spokojnie, no... Więc możesz za ręce. W sumie trochę mi raźniej.
- Mnie też. Przestałem się tak bać tego wszystkiego, skoro dałem radę przez te osiemnaście lat, to teraz też dam. I ty też sobie poradzisz. Któż przeciwko nam?
- Obawiam się, że cały świat. - mruknął, wzdychając ciężko. - A przynajmniej często tak się czuję.
- Ja też. Mam nadzieję, że w tym moim nowym domu będą mieć komputer. I Internet. Nie poradzę sobie bez porządnej dawki rozmowy z kimś normalnym. No dobra, może tak nie do końca normalnym… eh, ale w sumie to oboje jesteśmy  porządnie popierdoleni. No więc, nie poradzę sobie bez rozmowy z tobą.
- Zawsze jeszcze jest telefon - powiedział po chwili namysłu.
- Hm, jakkolwiek by to nie brzmiało, dasz mi swój numer? – spytał, nieco rozbawiony.
- Tak, dam numer, a nie numerek, kurde... - pokręcił głową, wystukując w okienku rozmowy swój telefon. - Łap.
- Wiesz… nie miałem niczego brudnego na myśli. – odpowiedział i uniósł delikatną brew ku górze – po prostu najczęściej o numer prosi się dziewczynę, jak chce się iść z nią na randkę. Przynajmniej u mnie w szkole to popularna metoda…
- Nigdy nie byłem na randce i jestem dość zboczony, więc ja - owszem, miałem brudne myśli - uśmiechnął się zadziornie. - wracając do tematu, nic więcej ci nie powiedział?
- Gerard, ty zboczony studencie!  Nie no, ja, rozumiem, ludzie w moim wieku mają potworną psychikę, ale ty już powinieneś się ogarnąć – zaśmiał się, lecz po chwili spoważniał nieco i znowu zmienił pozycję na krześle – Nie, nie zdążył mi nic więcej powiedzieć, wybiegłem z domu, jak to mam w zwyczaju, gdy ojciec mnie wkurzy.
 - Przepraszam! Ja... nie chciałem! - również się zaśmiał, ale krótko. Wysłuchał jego wypowiedzi. - Myślę, że to lepiej, przynajmniej tak bardzo ci nie dowalił... Chociaż pewnie nawet, gdybyś został, to nic gorszego zrobić nie mógł...
Nagle Frank usłyszał pukanie do drzwi. Uśmiech na jego twarzy zrzedł i tylko szybko szepnął, że musi się rozłączyć. Nacisnął czerwoną słuchawkę i obrócił się w stronę wejścia do jego pokoju. Znów zaczynał ogarniać go niepokój.

~ ~


W ogóle, brawo ja, na próbie zespołu, pierwsze spotkanie z nowymi członkami, a ja już jednemu telefon zarypałam |D. Zwróciłam i przeprosiłam. Co prawda zorientowałam się po 40 minutach siedząc już w domu ale... zawsze coś. ~ Zombies i jej niesamowite przygody 

środa, 1 maja 2013

{012} Preparation to Fall



there's no salvation for me now, no space among the clouds
Florence + the Machine ~ Lover to Lover


           Był chłodny, listopadowy dzień, a na dworze akurat lało jak z cebra, gdy Mikey Way dostał tajemniczego smsa. Chwilę potrwało, zanim przeanalizował to zdanie i wyciągnął z niego cały, misternie ułożony plan. Był bystrym dzieciakiem, zawsze i od zawsze, jednak nadawca wyraźnie postarał się, żeby tylko młody Way mógł zrozumieć wiadomość. Może i nie była tak bardzo zawiła i niezrozumiała, jednak wystarczająco, by chłopak potrzebował kilku minut.
Nie miał żadnych wątpliwości, że na coś takiego mógł wymyślić tylko jego pozytywnie szajbnięty, starszy braciszek.
Blondyn usiadł na łóżku i zakaszlał kilka razy. Nie czuł się najlepiej. Od pewnego czasu miewał ostre bóle brzucha, zdarzało się nawet, że tracił przytomność z nadmiaru wysiłku. A najlepsze było to, że lekarze nadal nie wiedzieli, co mu jest. On sam też nie wiedział. Nie chciał chorować.
Poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary i wstał. W jego pokoju zawsze panował porządek, ale uznał, że jeśli ktoś ma go odwiedzić, a na to się zanosiło, to musi być zupełnie idealnie. Na ogół nie zwykł przyjmować gości; całymi dniami siedział w domu i się uczył. Wcześniej jeszcze chodził do szkoły, na zajęcia dodatkowe, gdy matka go puściła to i na próby ich garażowego zespołu, w którym grał na basie... Ale zazwyczaj nie wychodził. Zazwyczaj Donna nie pozwalała mu wychodzić.
Nie wiedział tak naprawdę, dlaczego Gerard jakiś czas temu znikł z ich życia, dlaczego matka żyła, jakby miała tylko jedno dziecko i dlaczego ograniczała im kontakty. Nie rozumiał, dlaczego tak go znienawidziła. W dzieciństwie Gerard był bardziej przez nią zauważany, jeśli tylko miała czas, Mike był raczej synkiem tatusia, a teraz... Nienawidziła go. Nienawidziła zupełnie, nie uznawała, nie chciała. Nie rozumiał jej.
Usłyszał kroki na schodach, więc szybko usiadł przy biurku, wrzucając telefon do szuflady i udał, że nadal się uczy. Drzwi zaskrzypiały, kroki ustały.
- Mikey? - usłyszał nieco chłodny głos matki, więc obrócił się do niej.
- Tak, mamo?
- Co robisz? - jasnowłosa, wysoka kobieta weszła do jego pokoju i przysiadła na brzegu łóżka. - Przez całe popołudnie ani razu nie wyszedłeś z pokoju...
- Bo... uczę się. Kiedy byłem w szkole żeby odpisać lekcje, dowiedziałem się o teście i... No, powtarzam, mamo – odparł spokojnie, siadając do niej przodem.
- To dobrze, ucz się a potem zdaj na porządną uczelnię. Jakąś taką... z przyszłością, po której zarobisz na chleb, a nie będziesz żebrał po galeriach - odpowiedziała i poprawiła okulary na nosie syna. - Masz już jakieś plany?
- No... - zawahał się. Oczywiście, że miał plany, ale nie wiedział, czy powinien o nich mówić. - Myślałem nad Nowym Jorkiem, blisko i...
- Nowy Jork? - głos jej się uniósł, jednak naprawdę niewiele. - Nie uważasz, że to miasto jest kompletnie bez perspektyw? Mikey... to tylko przereklamowana metropolia, pełna szczurów, tłoku i śmieci. Musisz być rozważniejszy... przemyśl najpierw wszystko dokładnie.
Mikey widział, jak po jej twarzy przemknęło coś dziwnego, coś, czego nie znał, albo pojawiało się rzadko. Poczuł dziwne ukłucie, przecież wiedział, co naprawdę chciała powiedzieć. Że w rzeczywistości nie pozwoliłaby mu tam jechać. Że po prostu nie chciała dopuścić do tego, żeby widział się z bratem. Pewnie myślała, że się nie domyśli. Że złapie się na jej sztuczną troskę. Nie, był już zbyt dużym chłopcem, żeby nie widzieć pewnych rzeczy.
Nie odpowiedział. W rozmowach z matką nigdy nie było wystarczająco wielu i wystarczająco dobrych argumentów, by wygrać. Wolał na razie odpuścić, dla własnego spokoju.
- Wiesz... - zaczął powoli, odgarniając włosy za ucho. - Dzwoniłem do kolegi, żeby przyniósł mi zeszyty z matematyki. Będzie mi to potrzebne do tego testu, więc... Przyjdzie tutaj niedługo, na chwilę. Wytłumaczy mi trochę i zostawi książki. Dobrze? - popatrzył na nią pytająco, niemal pewien, że się nie zgodzi.
- Dobrze... ale pamiętaj, że jesteś chory i musisz odpoczywać. - ucięła krótko i z westchnięciem wstała z miejsca.
- Tylko... bądź dla niego miła, co? – niemal natychmiast ugryzł się w język. Nie powinien był mówić czegoś takiego. Doskonale wiedział, że i tak to nic nie da, ale spróbować zawsze warto. W duchu modlił się, by Donna już od progu nie wystraszyła chłopaka.
- On nie przychodzi do mnie, tylko do ciebie, więc to raczej ty się postaraj. - popatrzyła na niego znacząco, zatrzymując się na chwilę, po czym ruszyła do drzwi.
- Dobrze, mamo.
W tamtym momencie poczuł, że spotkanie z nieznajomym chłopakiem może być naprawdę trudne.

~ ~

Mikey zerknął na zegarek. Dochodziła piętnasta, a tajemniczego chłopaka jak nie było tak nie ma. Stresował się, jednak nie dał tego po sobie poznać. Nie mógł tego pokazać, przecież matka myślała, że znał Jacka z zajęć matematycznych w szkole, nawet nie podejrzewała podstępu. Może była cwana i bezwzględna, ale również naiwna. Biedny Mikey chyba miał to po niej.
Pięć minut po wpół do czwartej zadzwonił dzwonek. Mikey zadrżał, od razu chowając wszystkie rzeczy, wyjmując książki i zeszyty, na wszelki wypadek. Cisza. Po chwili odgłos obcasów, przekręcanego zamka. Zaczaił się przy schodach, nasłuchując.
Donna nieśpiesznie otworzyła drzwi. Stał przed nią niski, ciemnowłosy chłopak w jeansach, adidasach i bluzie z kapturem naciągniętym na głowie. Miał ze sobą szkolną torbę i wyglądał dość przyjaźnie. Przyjaźniej, niż się spodziewała. Uśmiechnęła się sztucznie.
- Ty pewnie jesteś Jack, co? - zrobiła mu miejsce w drzwiach.
- Tak, dzień dobry. Mikey w domu? - odpowiedział Frank jak najbardziej naturalnie. Ściągnął kaptur z głowy i dyskretnie rozejrzał się dookoła. Kątem oka dostrzegł blondyna w okularach, starającego się zamaskować u szczytu schodów. Wyglądał na nieźle zestresowanego. Mikey, świadomy, że chłopak go zauważył, nie zszedł na dół, jedynie przyglądał się jedynie całej sytuacji. Ruchem ręki kazał udawać chłopakowi, że tamten go nie widzi. Frank zrozumiał o co chodzi, więc szybko przeniósł wzrok na Donnę.
- Jest, jest – blondynka przyjrzała się krótko krwiakowi na policzku bruneta, jednak nie dała poznać po sobie, że coś jest nie tak. - Więc Jack, tak? - spytała retorycznie i zaprosiła gościa do kuchni, gdzie zaczęła nalewać soku do dwóch szklanek. Bynajmniej nie z grzeczności, po prostu chciała go trochę wypytać. - Jesteście w jednej klasie czy macie tylko wspólne korepetycje?
- Wspólne korki. - odpowiedział i niepewnie ruszył za kobietą - Proszę nic nie szykować, ja tylko przekażę, wyjaśnię Mikey'emu notatki i pójdę sobie. Mikey jest w swoim pokoju?
- Jack, to tylko sok – zaśmiała się cicho. Chyba nie będzie miała okazji, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Podała mu szklanki. - Tak, jest na górze. Pierwszy pokój przy schodach.
- Dziękuję bardzo. - odpowiedział i pośpiesznie wyszedł z kuchni. W tym czasie Mikey zdążył wrócić do swojego pokoju by tam oczekiwać przyjścia Franka.
- Cześć – odparł cicho i nieśmiało wyciągnął rękę do chłopaka. Na dobrą sprawę nie wiedział o nim nic, brat kazał tylko udawać, że to jego kolega, Jack. Zresztą, co to w ogóle był za szalony plan? Nie wierzył, że się udało i że ów brunet stoi w jego pokoju.
- Cześć. Nie musisz się mnie bać, Gerard mnie tu przysłał - uśmiechnął się, a przynajmniej postarał się uśmiechnąć. - Jak się czujesz? Co u ciebie? Wiesz... Gerry się cholernie o ciebie martwi.
Mikey usiadł na łóżku i poklepał miejsce obok siebie. Chwilę przyglądał się chłopakowi, jednak ostatecznie zaśmiał się cicho.
- Zawsze tyle gadasz? - zerknął na niego rozbawiony, przyciągając do siebie nogi, siadając po turecku. Nie przywykł, by ktoś zadawał mu tyle pytań. Zakaszlał kilka razy. - Nie jest tak źle, jakby się wydawało, ale chyba zmartwiłem go ostatnim listem. Lepiej mów co z nim. I w ogóle, to jestem Mikey – uśmiechnął się lekko. Gdyby nie nieco inne oczy, był bardzo podobny do brata.
- Zdążyłem się domyślić. Z Gerardem wszystko w porządku... - skłamał, wiedząc, że takiej odpowiedzi wymagałby od niego Gerard, jednocześnie nie chciał martwić blondyna. - Zaprzyjaźnił się z kilkoma osobami, robi co kocha i martwi się o ciebie. Potrzebujesz czegoś?
Mikey zerknął nerwowo na drzwi, ale tylko na chwilę. Usłyszałby matkę, gdyby szła. Bez obaw wysłuchał całej wypowiedzi, pod koniec uciekając wzrokiem na swoje trampki i zaczął bawić się sznurówkami, od czasu do czasu zerkając na chłopaka, którego prawdziwego imienia najprawdopodobniej nie znał.
- Nie, ja… Jest mu tam dobrze? - spytał po chwili. Tęsknił za Gerardem, bardzo za nim tęsknił. Chciał dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co się z nim dzieje, gdzie jest, co robi. Kwestię swojego zdrowia czy samopoczucia wolał przemilczeć. Nie chciał martwić ani chłopaka, ani Gerarda. - Wiesz... Potrzebuję tylko towarzystwa. Więc... będzie naprawdę miło, gdy będziesz czasem przychodził, ee… Jack. - popatrzył na niego poważnie.
- Frank, tak mam na imię. Już ci mówiłem, Gerry trzyma się jakoś... z chęcią by rzucił wszystko i wrócił tutaj, ale bardzo chce skończyć szkołę. – odpowiedział i rozejrzał się po pomieszczeniu. Było ono uporządkowane i schludne. On zawsze starał się mieć czysto w pokoju, ale tutaj nie było rzeczy, która by choć trochę nie leżała tak jak powinna. Frank bałby się ruszyć cokolwiek, jak gdyby wszystko było jedną konstrukcją, której naruszenie spowodowałoby destrukcję całości.
- Więc Frank... on studiuje? Sztukę, prawda? Radzi sobie? - przygryzł wargę. - Mówiłeś, że ma przyjaciół... Nie trzyma się z nikim złym? – Mikey wpadł w słowotok, zalewając swojego kolegę pytaniami o brata. Tak bardzo pragnął się czegokolwiek o nim dowiedzieć. Paradoksalnie, długa rozłąka sprawiła, że czuł się z nim jeszcze bardziej związany.
- Nie, naprawdę, jego znajomi są całkiem w porządku. – parsknął śmiechem i spojrzał z rozbawieniem na blondyna. - Radzi sobie jak może, jak nie może to też trwa.
- To... To dobrze. A wy... skąd się znacie? Wybacz, że tak pytam... – Poczuł się głupio. Nie powinien wypytywać Franka o takie szczegóły ale z drugiej strony zależało mu na odpowiedzi. Wnioskował, że Gerard musi bardzo ufać chłopakowi, skoro posłał go w tak niegościnne miejsce, jakim był jego dom.
- To dość dziwna historia... poznaliśmy się przypadkowo. Nie denerwuj się, możesz pytać o wszystko. - Frank położył się na łóżku i założył ręce za głowę.
Więc Mikey pytał. Przez dobre pół godziny zadawał pytania, a Frank opowiadał mu o bracie, zapamiętując również to, co mówił blondyn, by móc przekazać to Gerardowi. A Mikey? Całkowicie ulżyło mu po tej rozmowie. Po raz pierwszy od zniknięcia Gerarda czuł, że żyje, a przynajmniej, że mógłby normalnie żyć. Dobrze było usłyszeć, że z jego bratem wszystko w porządku, ale jeszcze lepsze było uczucie, że czarnowłosy jednak nadal o nim pamięta. Nadal się martwi. Blondyn żałował, że sam Gee nie mógł się z nim spotkać, ale cieszył się z wizyty jego kolegi. Wysyłali do siebie listy, w których mogli porozmawiać w miarę prywatnie. Mikey nie miał w domu komputera, rozmowy kontrolowała rodzicielka, żył niczym kanarek w złotej klatce. Przez cały ten natłok emocji zupełnie nie zauważył, że Frank już całkiem długo u niego siedzi. Bał się, że Donna zacznie coś podejrzewać, dlatego niechętnie zwlókł się z łóżka i stanął przed Frankiem, patrząc na niego z góry.
-Słuchaj, Frank, nie chcę cię wyganiać ani nic... i bardzo ci dziękuję za fatygę, za rozmowę, ale… obawiam się, że już będziesz musiał iść. Wiesz, moja mama… - nie potrafił dokończyć tego zdania w taki sposób, aby nie zabrzmiało to niegrzecznie.
- Spokojnie, rozumiem. Gerry mi wszystko wyjaśnił – Frank uśmiechnął się przelotnie do blondyna, po czym chwycił za pasek torby leżącej na łóżku i powędrował ku drzwiom. – Wnioskuję, że nie za bardzo macie się jak ze sobą kontaktować… może chcesz, bym mu coś powiedział, przekazał od ciebie? – spytał Frank właśnie w chwili, gdy obaj usłyszeli kroki na schodach. Mikey'emu serce podeszło do gardła, a w pokoju zapadła grobowa cisza. A więc Donna już wywęszyła, że coś jest nie tak, przecież jej syn nie miewa tak długich odwiedzin. Chwilę potem klamka opadła i w progu ukazała się kobieta z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Przepraszam, że wam przeszkadzam chłopaki. Przyszłam zobaczyć, czy wszystko w porządku – na dłuższą chwilę zawiesiła wzrok na Franku.
- Tak, mamo. J…Jack już wychodzi. – Mikey o mały włos nie pomylił się w imieniu. To nie wróżyło nic dobrego, jednak wciąż miał nadzieję, że jego mama nie zauważy tego drobnego zawahania.
- Taaak… - kobieta popatrzyła na syna przenikliwie, po czym wyszła, zostawiając chłopców samych. Kiedy usłyszeli, że się oddaliła, Mikey'emu spadł kamień z serca.
- Uff… - westchnął Frank i rozluźnił spięte mięśnie. – To jak będzie, przekazać mu coś?
- Powiedz… - Blondyn musiał się zastanowić. To musiały być góra dwa zdania, aby chłopak je zapamiętał. – Powiedz mu, że bardzo go kocham. I że wszystko będzie dobrze.
- Nie ma sprawy, załatwione. Miło było cię poznać, Mikey. A więc… do zobaczenia?
- Do zobaczenia. I jeszcze raz dzięki, Frank – blondyn uśmiechnął się krzywo. – Trafisz do wyjścia?
- Raczej tak. Dbaj o siebie – brunet ruszył w stronę drzwi frontowych, a Mikey wrócił na łóżko. Ten dzień był naprawdę jednym z lepszych dni, które udało mu się ostatnimi czasy przeżyć. Nie zważał już nawet na okropny ból brzucha, który go dręczył. Był ogromnie szczęśliwy, że mógł z kimś tak po prostu porozmawiać i już nie mógł się doczekać, kiedy Frank znów go odwiedzi. Tylko pół godziny, tyle mu wystarczało. Pół godziny normalności i szczerej serdeczności. Nie chciał wiele i wreszcie mu tą drobinę dano. Oczywiście, miał pewne obawy związane z reakcją jego matki, jednak starał się nimi zbytnio nie przejmować. Przecież zawsze może trochę pozmyślać.

~ ~
Na wstępie,

wielkie dzięki dla Runaway_Scars za wcielenie się w młodego Way'a, gdyż mi wychodziło to gorzej niż fatalnie. Jesteś genialna! 

Jejuniu, bardzo lubię ten rozdział, wiecie? Mikey jest jakby szczęśliwszy, w końcu ma kolegę, Frank też spędził z kimś choć trochę czasu... Mam nadzieję, że spełni wasze oczekiwania. A, i takie głupie pytanie, czy tylko mi młodszy Way kojarzy się z Majkim 
(tuu!) od Hedahe? 8D
A to taka drobna aluzja do tego, że nasz Gee nie ma powodu do życia C: wiem, jestem sadystką.
~War

wtorek, 16 kwietnia 2013

{011} Preparation to Fall


i’m gonna be released from behind these lines
Florence + The Machine ~  Leave My Body

Niepokój ogarniał cały jego organizm, a on jak przez mgłę wydawał członkom komendy. Spinał każdy mięsień w odpowiedniej kolejności, powtarzając w myślach wersy swojej własnej pieśni.

I think of running away.

Wziął głębszy oddech, jaskrawy blask uderzył w jego oczy. Jego serce biło, a on śpiewał duszą. Jego dusza była rozentuzjazmowana, jednocześnie niezwykle przerażona, miotała się po jego wnętrzu, podszeptując coraz to bardziej niepokojące scenariusze. Jednak on trwał w swoim zamierzeniu, ponawiał skurcze i podążał dalej. Śpiewał, by uśpić strach, który mu towarzyszył. Obserwował wszystko dookoła, chłonąc każdy impuls z otoczenia. Myślał o utworze, wygrywał go we własnej głowie. Nie czuł się zbyt dobrze. Nie był pewny tego, czy robi słusznie. Jego dusza nie należała do takich, które lubią się obnażać. A teraz będzie musiał otworzyć ją przed kimś obcym. Nie podobało mu się to, jednak uparcie wierzył, że robi dobrze. W końcu… ludzie powinni otwierać się na innych, lecz ta zdolność została dawno zatuszowana, przez setki większych i drobniejszych zdrad, kaleczących słów… wziął kolejny głęboki oddech, czuł, że robi mu się gorąco a serce przyśpiesza. Zacisnął palce na materiale futerału. Już był blisko.
Trzy ciche puknięcia w głuchą przestrzeń, potem świst i ruch powietrza. Poczuł dobrze mu znany zapach. Alkohol. Zignorował ów woń, pozwolił, by zaprowadzono go wraz z Nią do wnętrza pomieszczenia. Ona milczała, jak zwykle, gdy nie brał jej w dłonie. Zaraz miała zabrzmieć za jego sprawą. Denerwował się, do jego głowy docierały puste słowa znajomego. Nie było niczego, co mogłoby go teraz uspokoić. Nie chciał kompletnie się odprężyć, uznał, że lekkie spięcie będzie idealnym stanem. Rozluźnić struny głosowe. Rozluźnić ręce. Otworzyć duszę. Stał w ciszy, czuł jak jego klatka piersiowa unosi się szybko i opada, jakby miał się rozpłakać. Rozrywał właśnie barierę wewnątrz siebie, co przepełniało go strachem, tak jak boimy się iść samotnie w nieznaną stronę. Wyciągnął drżącymi rękoma Ją z futerału i przewiesił na swoim ramieniu. Ułożył tak, by zarówno jej, jak i jemu było wygodnie. Ktoś ją podpiął. Czuł, jak podskakuje mu ciśnienie, jak palą go koniuszki uszu. Słyszy krótką komendę, rozkaz, ostatnie słowo przed czymś, na co tyle czekał i tak się obawiał. Westchnął głęboko, zamknął oczy i drżąc zaczął wykonywać to, nad czym tak wiele pracował. Otworzył usta w niemym krzyku, czując, że to jest ten moment. Że jeśli teraz tego nie zrobi, to nie zrobi tego nigdy. W chwili, gdy pierwszy dźwięk opuścił jego wargi, poczuł coś niesamowitego. Poczuł, że jest sobą w swoim ciele. Poczuł, że to jest to, że ma pełną kontrolę nad całą swoją istotą. Że go to podnieca, że jest to wspaniałe i nowe, tak strasznie niesamowite. Że żyje, że Ona jest z nim, że po za tym nie istnieje kompletnie nic. Że mógłby rozwalić statuę wolności jedną nutą, że mógłby zawładnąć światem za pomocą tylko sześciu strun. Czuł się wspaniale, pomimo tego, że całym sercem wyśpiewywał coś, co było dla niego trudne. Wyrzucał swoje cierpienia na zewnątrz, stając się przez to silniejszym, jednak jednocześnie lżejszym, zrzucając trochę ciężaru trosk z własnych ramion. To było to, czego od tak dawna potrzebował.  Gdy zakończył utwór, poczuł się niesamowicie… zdziwiony. Już? Tak szybko? Co dopiero rozwinął skrzydła i sięgnął nieba, a już jest na ziemi? Jego oddech był przyśpieszony, serce waliło jak młot, lecz to wszystko powoli ustępowało. Zaśmiał się radośnie i usiadł na ziemi. Pocałował ukochaną w gryf i dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że jest ktoś jeszcze. Ray zaś po prostu siedział na starej kanapie z nieruchomym wyrazem twarzy. Zdezorientowało to Franka, przycisnął do siebie instrument, jakby tulił się do pluszowej zabawki. Czekał na werdykt, jakiekolwiek słowo.
I usłyszał, a jego serce o mały włos nie wyrwało się z piersi. Był szczęśliwy i śmiał się, prawie płacząc. Było mu cudownie. Tak dobrze, tak perfekcyjnie, zapomniał o wszystkich swoich problemach, teraz liczyła się tylko ta chwila. Został zaakceptowany, a nawet pochwalony. Będzie grał. Chłopak, który siedział na kanapie i śmiał się razem z nim, miał stać się jego partnerem w zespole. Ray podszedł do niego i pomógł wstać z ziemi. Następnie odłączyli ukochaną, a on delikatnie schował ją do futerału. Pozostawił wspartą o obity materiałem mebel i ruszył za szatynem po schodach do góry z obietnicą, że dostanie kawałek świeżo upieczonej pizzy. Czuł się wolny i szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy.
Reszta popołudnia zleciała mu niepokojąco szybko. Ray pożyczył mu kilka komiksów, oddał aż połowę pizzy, po czym urządzili turniej gier wideo. Iero na początku nie radził sobie zbytnio z zaprawionym w bojach młodym Toro, lecz po kilku rundach nie przegrywał już tak szybko. Jednak wiele brakowało mu do wprawy. Popychali się i śmiali, robili wszystko, by rozproszyć tego drugiego. Ich rozgrywki nie należały do tych specjalnie sprawiedliwych, ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Czymże by była prawdziwa rozgrywka na ekranie, gdyby graczom nie przybyło kilka siniaków od potyczek przed telewizorem? ,,Liczy się spryt i refleks’’ – powiedział Ray, gdy udało mu się wytrącić pada Frankowi z ręki. Iero zrozumiał to doskonale i już po chwili starszy musiał pośpiesznie podłączać swojego, gdyż młodszy cwanie odłączył nogą kabelek Toro od konsoli.
- Frank, to nie fair, na pudełku wyraźnie pisało, że do gry używa się rąk – podsumował i zapauzował rozgrywkę, chcąc podłączyć swój kontroler pod maszynę.
- Sądzę, że też pisało na temat tego, że od gry można dostać ataku epilepsji i nie poleca się jej dla użytkowników poniżej trzynastego roku życia, a gwarantuję ci, że psychikę to masz ośmioletniego dzieciaka – skwitował Frank i prychnął z sarkazmem.
- Odezwał się pan dorosły, co nie umie grać zgodnie z zasadami!
- To ty zacząłeś! Gdy wreszcie zacząłem wygrywać celowo szturchnąłeś mnie w bok! – odpowiedział z wyrazem twarzy rozeźlonego przedszkolaka.
- Czego jeszcze! To był przypadek!
- Ta, z ciebie to jeden wielki przypadek!
- Siedź cicho. Sam jesteś ofiarą pękniętej prezerwatywy – wywalił w jego stronę język.
- TERAZ TO ŻEŚ PRZECHOLOWAŁ FACET! – wykrzyknął i rzucił się na Raya, przygniatając go do ziemi.
Jednak tamten się nie poddał, zwinnym wysmyknął się spod kleszczy Franka. Przepychanka rozpoczęła się na dobre, oboje przewracali się nawzajem, skończył się tym, że Iero z całej siły przywalił starszemu z pięści w twarz, tak, że pozostawił mu tam pięknego krwiaka. Wytrzeszczył oczy przerażony i wydusił z siebie tylko jeden dźwięk.
- Ups...
I zaczęła się sieka, pełna przewrotów, turlania się, przestawiania mebli i tłuczenia szklanek. Oboje w końcu padli zdyszani, poobijani, z kolekcją nowych siniaków.
To krótkie, aczkolwiek pełne emocji wydarzenie nauczyło Raya czegoś istotnego – pewne odruchy samoobronne Franka są automatyczne i w miarę możliwości, nigdy, ale to przenigdy nie należy ufać mu całkowicie w czymkolwiek, co nie jest brane na poważnie. Frank większość rzeczy traktuje naprawdę poważnie.
Frank uświadomił sobie, że powinien już wracać. Niechętnie dopił resztkę soku ze szklanki i wstał z ziemi, przepraszając brązowowłosego za kłopot i bójkę. Czuł się nieco niezręcznie, w końcu on, małe i chude chuchro naznaczyło twarz Raya naprawdę pokaźnym siniakiem. Jedyne, co mu przyszło do głowy to uśmiechnąć się i powiedzieć komplement, że naprawdę, nie wygląda to aż tak źle. Jednak Toro chyba nie odebrał tego tak, jak Frank miał na myśli i prędko wypchnął go za drzwi. Jednak pożegnał się z nim bardzo przyjacielsko, komentując, że ‘do wesela się zagoi’.  
Frank wrócił do domu i był zdecydowanie bardziej szczęśliwszy niż zwykle. Odłożył gitarę koło schodów i wszedł do kuchni po coś do picia. Jego nastrój uległ drastycznej zmianie, gdy spostrzegł, że na krześle przy stoliku siedzi jego ojciec i czyta starą gazetę.
- Gdzie byłeś? – spytał, nie odrywając wzroku od pisma.
- U kolegi – odparł Frank i sięgnął do lodówki po kartonik mleka. Wyciągnął szklankę z szafki i wlał do niej trochę białej cieczy.
- Przecież nie masz kolegów.
-Tak się składa, że mam – mówił spokojnie i napił się, pośpiesznie, chcąc jak najszybciej wyjść z pomieszczenia, jednocześnie sprawiając wrażenie niewzruszonego.
- Dziewczyny też nie masz….
- Gdybyś co tydzień nie obijał mi mordy, może chociaż jedna nie bałaby się na mnie spojrzeć – warknął i ugryzł się w język. Czuł, że robi mu się gorąco. Zdawał sobie sprawę, że jego słowa mogą mieć nieprzyjemne konsekwencje. Ale ojciec siedział, nie przerywając czytania.
- Jak wychodzisz to zostawiaj jakąś informację – powiedział spokojnie i wziął łyka z kubka stojącego na stole.
- Bo uwierzę, że cię to obchodzi  – mruknął i skierował się w stronę wyjścia.
- Ciągle za ciebie odpowiadam.
- Tak? Niby kiedy? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ja jestem sam, nie mam ojca, umarł razem z mamą – czuł, że balansuje na granicy. Na granicy własnego opanowania, jak również i ojcowskiego.
- Zamknij się, gówniarzu! – warknął i trzasnął gazetą w stół. – To ja płacę rachunki, pamiętaj o tym, nie musisz pracować tylko opierdalasz się w tej szkole. I masz się zamknąć i mnie słuchać, zrozumiano?!
- Kiedyś…. Kiedyś byłeś inny – wyszeptał i pobiegł do swojego pokoju, po drodze chwytając gitarę.
Opadł bezwładnie na łóżko i zamknął oczy. Był zmęczony całym dniem, nieprzespana noc spędzona nad piosenką i pobyt u Raya, dał mu swego rodzaju satysfakcję. Coś mu się w końcu udało. Miał przyjaciela. Nawet dwóch, wliczając w to Gerarda. Wszystko zaczynało nabierać jaśniejszych kolorów ale… ciągle pozostawały te szare cienie, które ciągnęły się za nim cokolwiek by nie robił. Delikatnie dręczyły jego myśli, wżerały się w podświadomość by istnieć w snach. A on… on po prostu chciał by było normalnie. Być zwykłym dzieckiem, takim jak setki innych, w normalnych rodzinach, chodzić z przyjaciółmi na imprezy i nie przejmować się tym, że nie wiadomo, czy będzie miał co włożyć do garnka. Mieć świadomość, że nie jest sam, ktoś go kocha i zależy mu na jego życiu.  Żyjąc żyć dla kogoś, a nie egzystować tylko i wyłącznie dlatego, że nie chciał siebie zabić. Nie chciał połknąć tabletek, nie chciał zacisnąć powrozu na szyi, nie chciał spuścić z swoich żył całej krwi. Nie pociągało go to, lecz… pamiętał wyraz twarzy Gerarda, gdy rozcinał swoją skórę. To było coś w rodzaju pasji i przyjemności. Jakby… jakby nie było to rozcinaniem skóry i wylewaniem z siebie szkarłatniej cieczy, tylko jakimś przyjemnym łaskotaniem.  Jednak bał się i poprzysiągł sobie, że nie tknie błyszczącej blaszki. To… nie dla niego, w końcu pociągało go życie, a nie śmierć.
Obrócił się tak, by móc patrzeć w sufit. Poczuł coś, czego wcześniej nigdy nie czuł – chciał zapalić.
Nigdy nie palił… zbyt wiele. Praktycznie raz czy dwa razy zaciągnął się nieudolnie szarym dymem, lecz owe uczucie nie podobało mu się zupełnie. Tknięty impulsem wyciągnął trochę pieniędzy, które zaoszczędził i po cichu zszedł na dół. –Nie. To głupie. – powiedział jego rozsądek, w końcu fajki nie były najlepszą rzeczą na spożytkowanie tak ciężko odkładanych pieniędzy. Zatrzymał się na schodach i zachwiał. Jednak zaczął stawiać kolejne kroki w stronę wyjścia, coraz bardziej pewny swojego niezdrowego pomysłu. – Na coś trzeba umrzeć. – podsumował i wyszedł na zewnątrz.
Na dworze zapanowała już noc i było mu dość chłodno. Jego ramiona okrywał tylko t-shirt i cienka bluza. Kierował swoje kroki do znanego w całej okolicy sklepiku, gdzie sprzedawano wszystko każdemu, miejsce gdzie zaopatrywała się w alkohol i papierosy większość młodzieży szkolnej. Był to niewielki wolno-stojący budynek z ścianami w kolorze brudnej żółci. Gdzieniegdzie odpadał tynk, a szyba była pęknięta w rogu. Westchnął i przekroczył próg sklepiku.
- Poproszę paczkę papierosów. – starał się zachowywać jak najbardziej naturalnie, jednak dobitnie mu to nie wychodziło.
- Pierwszy raz kupujesz fajki? – zagadnął sprzedawca i popatrzył się na niego z półuśmiechem.
- Właściwie to tak, aż tak widać? – odpowiedział i rozluźnił się zupełnie, gdy jego niezorientowanie wyszło na jaw.
- Wszystkie młodziki tak się zachowują, gdy się jeszcze nie znają. Spokojnie młody, na początek proponowałbym ci te czerwone, są dobre i nie drażnią tak mocno jak pozostałe, chyba, że wolisz miętowe, ale miętowe są dla cieniasów. -  wsparł brudne dłonie o ladę i wlepił swój przenikliwy wzrok w Franka.
- Zatem wezmę czerwone… - sięgnął do kieszeni po dziesięciodolarowy banknot.
- Cztery dolce. – sprzedawca nawet nie nabił towaru na licznik, tylko wziął pieniądze i oddał resztę. Frank przeliczył drobne i gdy się zgadzało, zabrał paczkę, obok której mężczyzna położył zapalniczkę. – Przyda ci się.
- Dziękuję panu – podziękował i wyszedł z sklepiku na dwór. Postanowił udać się na krótki spacer, a jako cel obrał sobie pobliski park.
Niebo było rozgwieżdżone, co sprzyjało mieszanemu nastrojowi Franka. Przymknął oczy i na ślepo kierował swoje kroki w dobrze znaną stronę. Nie myślał o niczym konkretnym, po prostu odpoczywał. Błoga cisza i ciemność, od czasu do czasu przetykana światłami latarni. Poczuł, jakby to była jego kraina. Było mu tu dobrze.
Gdy trafił do celu, podszedł do jednego z drzew i usiadł przy jego konarach. Odpakował paczkę papierosów i wyciągnął z niej jednego. Resztę schował do kieszeni i wziął zapalniczkę. Rozbłysnął jasny płomień, a on przez chwilę po prostu go obserwował. Czuł, że pomimo tego, że jest tak drobny, jest również ciepły. A jemu było zimno, zarówno na ciele jak i… na duszy. Był wychłodzony, chociaż starał się krzesać iskry o wszystko, co mógł. Na marne, wiedział o tym. Chociaż teraz miał tę nadzieję, w którą wierzył. Ta nadzieja była jego płomykiem, który powoli ogrzewał jego serce, pomimo swojej maleńkości.
Zapalił papierosa i pozwolił, by siwy dym wypełnił jego płuca. Na początku zakrztusił się, lecz po kilku próbach udało mu się przekonać swój organizm do nowego stanu. Jego mięśnie zaczęły się rozluźniać. Istotnie, właśnie tego potrzebował.

~~

Z okazji Święta Bananowych Kangurów macie rozdział o godzinę i sześć minut wcześniej!
PS. JEŚLI CHODZI O NIESZCZĘSNĄ INTERPUNKCJE ROZDZIAŁ ZOSTAŁ ZAMIESZCZONY W NIEDOBORZE KROPKOWO-PRZECINKOWYM PANNA WAR MACHINE POPRAWI TO JUTRO TAK WIĘC PRZEŻYJCIE I ŚWIĘTUJCIE DALEJ NIEBAWEM ŚWIAT WRÓCI DO ŁADU! ~Zombies 
JUŻ, DZIAŁA! ~War
Wiwat, Wiwat! ~ Zombies

Ach, i jeśli chcecie zobaczyć co robią autorki gdy im się nudzi, to zapraszamy do zakładki The Suburbs” (;

środa, 3 kwietnia 2013

{010} Preparation to Fall



you are the hole in my head, you are the space in my bed
Florence + the Machine ~ No Light, No Light


Słońce delikatnie przedarło się przez deszczowe chmury, rzucając nieco ciepłego blasku na zakończenie dnia. Rozświetlało kropelki wody, którymi deszcz zrosił szyby mieszkań i witryny sklepowe. Pomarańczowe światło dawało wrażenie ciepła i wyciszało każdego, kto miał ochotę się nim delektować. Dawało też swego rodzaju nadzieję, że nawet gdy na niebie ciążą same czarne chmury, nie znaczy to, że nie może pokazać  się nam słońce. Był to wyjątkowo ładny zachód.
Frank przysunął się bliżej monitora i skupił wzrok na rozedrganej postaci po drugiej stronie. Poczekał jeszcze chwilkę, by tamten się chociaż trochę uspokoił, po czym jak najłagodniejszym głosem zaczął mówić.
- Masz brata? Nigdy nie mówiłeś zbyt wiele o swojej rodzinie i sądziłem, że jesteś jedynakiem.
- Mam młodszego brata, ma na imię Mikey i źle z nim… - powiedział bez ogródek. - Cholernie się o niego martwię, jak to o rodzeństwo, to całkiem naturalne, prawda? – spytał i podniósł wzrok na Franka.
- Nie wiem....  – westchnął i oparł się wygodniej. Przełknął ślinę, starając się opanować wszelkie emocje, które zaczęły do niego docierać. – Nie mam rodzeństwa. Nie mam. Co z twoim bratem?
-Mikey... On choruje… - powiedział cicho i objął się rękoma. Starał się uspokoić zarówno oddech jak i roztrzęsione ciało. Jednak wszystko wracało jak bumerang, minuta spokoju owocowała dwiema kolejnymi roztrzęsienia. Nie potrafił opanować tego, co kotłowało się w jego wnętrzu. Chociaż się starał, to i tak przechodziło dalej, uzewnętrzniało się, obnażało go. 
Między nimi zapadła całkowita cisza, przerywana szumem pracujących komputerów. Gerard wlepił swój wzrok w podłogę, czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony szatyna. Potrzebował tego, potrzebował słów płynących z ust chłopaka, pragnąc, by te dały mu ukojenie. Chociaż… nie był pewien, czy cokolwiek mogłoby mu je przynieść. W pewnych chwilach po prostu nie możemy być spokojni, zwłaszcza, jeśli niepokój dotyczy tego, co jest nam naprawdę bliskie. A czy cóż może być bardziej bliskie od brata, którego kocha się całym sercem? Gerard był tym starszym i po prostu czuł, że powinien chronić Mikey'ego przed wszystkim, nie powinien pozwolić na jego cierpienie, przyjąć cały ból na własne barki.  Ale nie mógł tego zrobić, było to po prostu fizycznie niemożliwe. Chociaż w tym momencie miał gdzieś jakąkolwiek fizykę. Tak być nie powinno i tyle.
- Gerard… - odezwał się Iero i przeniósł swój wzrok na twarz czarnowłosego - Na niektóre rzeczy naprawdę nie mamy wpływu. – urwał, wciąż zbierając odpowiednie słowa. - Czasem jesteśmy totalnie bezsilni, czasem pojawia się nikła nadzieja. Sądzę, że warto w nią wierzyć. Choroby pokazują, że tak naprawdę jesteśmy tylko nic nie znaczącymi ludźmi, Gerry. I… chyba musimy to zaakceptować. Wymyślamy lekarstwa, próbujemy bawić się w bogów… I warto wierzyć, że to ma jakiś sens. - skończył mówić i oparł się na krześle. Obserwował jak drżą wargi towarzysza, który w dalszym ciągu próbował opanować własne ciało.
- Nie wie, co mu jest – powiedział, prawie szeptem i wbił wzrok w  klawiaturę laptopa. - Nikt nie wie. W krwi nic nie ma, w mózgu nic nie ma, a słabnie z każdym dniem. Boję się, że już go nie zobaczę.
- To dobrze, że się boisz, martwisz. To znaczy, że nie masz serca z kamienia. – przerwał i zatrzymał w płucach powietrze. Po czym szybko je wypuścił i znów zaczął mówić. - Może opowiesz mi o bracie? Chciałbym go poznać, choćby w ten sposób.
Gerard uśmiechnął się słabo i zaczął szeregować wspomnienia związane z młodszym bratem, tak, by to co mówił nabrało jakiegoś sensownego kształtu i nie brzmiało jak bełkot pijanego mężczyzny. W końcu zaczął wypowiadać te myśli, które uznał za istotne.
- Mikey jest… delikatny. Od dziecka miał jakieś problemy ze zdrowiem, matka latała z nim po lekarzach. Wykryli mu astmę. Później nosił okulary. U nas w rodzinie nikt astmy nie miał, a rodzice mieli zdrowy wzrok... Często chorował. Babcia martwiła się, że coś mu się stanie, takie chorowite dziecko... Uwielbia komiksy. – przerwał, by spojrzeć na twarz przyjaciela, po czym nieco zmartwiony dodał - Nie wiem, co chciałbyś wiedzieć, Frank.
- Opowiadaj, nie przejmuj się mną. Mogę wiedzieć tyle, ile będziesz chciał mi powiedzieć – odpowiedział spokojnie i wysilił się na lekki uśmiech. Gerard kontynuował swoją opowieść, wpatrując się w martwy punkt ponad monitorem. Bujał się przy tym lekko, co dawało nieco upiorny efekt w połączeniu z nieładem stworzonym z czarnych włosów na głowie Gerarda i bladą cerą.
- Napisał mi, że tęskni, ale ma zapieprz w szkole i chodzi po lekarzach, nie może przyjechać. Ja niedługo mam pierwsze zaliczenia, muszę malować... Ja chcę się z nim zobaczyć, Frank... Muszę się z nim zobaczyć. Pisał, że matka dostaje szału, gdy coś mu jest. Nie, nie martwi się, tylko musi chodzić z nim po lekarzach. Zawsze tak było. Gdy byliśmy mali i chorowaliśmy, potrafiła chodzić wkurzona przez tydzień, bo nie mogła iść do pracy... Pieprzona pracoholiczka. - położył złożone ręce na biurku i oparł o nie brodę. - Nie wiem, co mu jest. Nikt nie wie co mu jest – powtórzył spanikowanym tonem. Frank milczał z wyraźnie zamyślonym wyrazem twarzy. Analizował wypowiedź Gerarda, próbując dobrać słowa na odpowiedź. Nie miał jednak jak odpowiedzieć, ponieważ Gerard ciągnął dalej. - On sobie sam nie poradzi, ja wiem że sobie nie poradzi. Nie beze mnie, nie z nią. Jest... okropna. Przejęłaby się dopiero, gdyby wylądował w szpitalu, o ile w ogóle. - schował twarz. - Boję się o niego, Frank, bardzo się boję.
Znów zapadła między nimi cisza. Była ona potrzebnym elementem, pozwalała by każdy z nich pozbierał własne myśli, była pełna zrozumienia i akceptacji. A to tej dwójce było potrzebne, pragnęli tego jak niczego innego, lecz tylko oni sami mogli sobie to podarować. Rozumieli siebie, choć czasem jedno nie wierzyło, że drugie może je pojąć. Jednak tak właśnie było. Dlatego byli przyjaciółmi.
- Gerry, to jest całkowicie normalne. Jest ci ciężko, cierpisz z powodu własnych zmartwień jak i cierpień twojego brata. Musisz poradzić sobie z tym sam, sam pokonać cały ten ból. Uwierzyć, że może być lepiej… należy mieć nadzieję, że ta wiara nie zrani cię i nie zawiedzie. Bo cóż innego mógłbyś zrobić? Twój brat ma przyjaciół, a może znasz kogoś, kto mógłby go czasem odwiedzić, sądzę, że mogłoby być mu ciężko, jeśli jest tak jak mówisz. Potrzebuje wsparcia, a wątpię żeby je uzyskiwał od rodzicielki, jeśli jest taka, jak mi ją przedstawiłeś. Znasz kogoś takiego? - podsunął pomysł, chociaż tak naprawdę nie wiedział co można by w tym zakresie zdziałać. Było beznadziejnie.
- Wiesz... Nie za bardzo. W tamtym mieście po pewnym incydencie - przerwał i skierował wzrok z powrotem na ekran. - nie mam żadnych znajomych. Mikey też. My... zawsze trzymaliśmy się we dwoje. Nikt nas nie odwiedzał, rodziców też nie, a gdy się rozwiedli, matka ograniczała kontakty z ludźmi do współpracowników i kilku znajomych, a nas wpychała na zajęcia pozalekcyjne, żeby mieć dzieci z głowy. Tak było od zawsze, nie mieliśmy jakichś przyjaciół... Ale ja poszedłem na studia i… Mikey jest praktycznie sam. Grał przez jakiś czas w zespole, na basowej, ale ze względu na stan zdrowia musiał zrezygnować – w tym momencie Gerard przerwał, tchnięty myślą, która przyszła mu do głowy. Przecież... Frank, tak, Frank mieszkał w tym samym miasteczku, w Belleville. Nie wiedział wprawdzie w której części, ale była to miejscowość nieduża, więc spokojnie trafiłby do domu Way'ów. Obmyśliliby jakąś wymówkę, żeby matka braci tak się nie zdziwiła, i... Mógłby go chociaż raz odwiedzić, by zobaczyć w jakim jest stanie i czego mu potrzeba. Znali się krótko, Gerard czuł się wyjątkowo niezręcznie, w ogóle, cała ta sytuacja była dla niego krępująca. Opowiadać. O rodzinie. Czy to nie brzmi przerażająco? Znał szatyna krótko, nikomu nie powiedział jeszcze tyle o sobie i bliskich. Już zaczynała wykształcać się więź, którą jeszcze nie do końca pojmował - Frank...?  A może... - zaciął się, patrząc na niego błagalnie.
- Słucham? - odpowiedział i usiadł wygodniej.
- Czy... Może... może mógłbyś czasem... go odwiedzić? – powiedział i zacisnął powieki, jakby szatyn mógł go za te słowa pobić. Jednak nic takiego nie nastąpiło, a chłopak jedynie uśmiechnął się, lekko zaskoczony.
- Bardzo chętnie - odpowiedział uprzejmie. – Skoro jesteście rodzeństwem, to a pewno będzie chociaż w pewnej części podobny do ciebie i tak w sumie… miło by było mieć z kim pogadać w cztery oczy. Wspominałeś, że mieszkacie niedaleko….
- Ja... Naprawdę? - spojrzał zdziwiony, że Frank zgodził się od razu. Uśmiechnął się do Iero, jednak po chwili wrócił do siebie – Tak, faktycznie niedaleko. Napiszę ci adres.
- Okej, więc napisz, a ja zapiszę sobie w notesie... Ee, gdzieś tu leżał... - powiedział i zaczął rozglądać się po pokoju. Notes leżał na podłodze. Lekko spięty podniósł go i wlepił oczy w ekran.
Gerard szybko wyprostował się i zaczął stukać palcami na klawiaturze. Po chwili w okienku rozmowy pojawił się krótki adres:


18 Michael Glass Lane
13611 Belleville, Jefferson, NY

- Nie mówiłeś, że mieszkaliście w Belleville... - odparł Frank, zapisując adres. - Zaczynam sądzić, że to miasto to jakiś omen nieszczęść - dodał, trochę dla żartu, starając się rozluźnić atmosferę. Myśl o tym, że będzie musiał wkrótce stanąć twarzą w twarz z bratem chłopaka napełniała go strachem. Nie wiedział czego dokładnie się bał. Ale również był świadomy faktu, że nie może odmówić.
Gerard uśmiechnął się półgębkiem.
- Niewykluczone. Widzisz, nasze rodzinne miasto to już prawie motyw na książkę. Trzeba komuś sprzedać ten pomysł, nie uważasz?*
- Może lepiej nie... jeszcze napiszą, że to skupisko psychopatów tego świata i wymyślą na ten temat jakiegoś pornola. Co jak co, ale ostatnimi czasy pisarze są coraz bardziej popaprani.**
- Z tym to się zgodzę. Więc jak? Nie masz nic przeciwko odwiedzaniu Mikey'ego czasem? Bo nie chcę ci robić kłopotu, rozumiesz…. – jednak spojrzenie Gerarda sygnalizowało coś zupełnie innego. Wyglądało ono na te, które mówi: nawet nie wiesz jak się cieszę, że się zgodziłeś.
- Żaden kłopot. Wolę robić wszystko, niż siedzieć w tym domu. Byleby Mikey potrafił ze mną wytrzymać. – zaśmiał się krótko, starając się zachowywać naturalnie, tak by starszy nie wyłapał wszystkich emocji, które się w nim kotłowały.
- Tylko że... Jest jeden, maleńki problem – twarz Gerard przybrała nieco zakłopotany wyraz. Nerwowo przeczesał palcami włosy.
- Jaki?  - spytał, nieco zaniepokojony.
- Moja... Nasza matka, Frank – odpowiedział, a z jego twarzy znikły wszelkie oznaki radości.
- Rozumiem... nawet nie wiesz, jak bardzo to rozumiem. Jak źle?
- Bardzo źle. Egoistyczna, cyniczna, robiąca wszystko, byle Mikey był tylko przy niej. Bynajmniej nie z miłości. Po prostu zwykła rządzić. W domu i w pracy. Przez długi czas chciała, żebyśmy mieli zajęcia w domu, ale ojciec kategorycznie się nie zgodził. Jedyny zdrowy w tej rodzinie. Gdy wyjechałem, odcięła mnie od brata... Wracając do tematu, chcąc się do niego przedostać, będziesz musiał przed nią nieźle nałgać. Wiarygodnie nałgać, podkreślam. Dlatego właśnie, zdaje mi się, że proszę o zbyt wiele... – westchnął cicho i odwrócił wzrok od monitora.
- Dam radę, spokojnie, nie takie rzeczy się przerabiało. Na jaki temat mam łgać?
- Na każdy. Nazywasz się... Jack. Tak, Jack. Jack Colon. Chodzisz z Mikey'im na zajęcia z matmy, przynosisz mu notatki i chciałbyś się z nim zobaczyć. Gdyby pytała o rodzinę, rodzeństwo, to zmyślaj, byle byś pamiętał, co powiedziałeś. No, i jak będziesz miły, to będzie dla ciebie wprost wspaniała. Powiedzmy... Coś na zasadzie "lekarz kazał przytakiwać" – uśmiechnął się, próbując rozluźnić sytuację.
- Jack Colon. Rozumiem. – pokiwał głową i uśmiechnął się ciepło w stronę czarnowłosego.
- Jezu, Frank... - przeczesał włosy po raz kolejny. - Ja... Jestem naprawdę wdzięczny.
- Nie no, nie ma problemu. Może wiesz jaki ma plan lekcji, albo kiedy najlepiej będzie bym przyszedł? A może potrzebuje czegoś? – znów otworzył notes, gotowy zapisać każde słowo z ust Gerarda.
- Codziennie kończy późno, ale teraz nie wychodzi. Matmę ma codziennie, oprócz środy. Lekcje do szesnastej, jak większość w ich szkole. No... i potrzebuje na pewno kogoś, kto przy nim będzie.
- Obiecuję ci, że będę robił  wszystko co w mojej mocy, a nawet ponad nią - powiedział uroczyście Frank, odkładając notes.
-Dzięki… naprawdę ci dziękuję. To... Dobranoc, Frankie… już późno, śpij dobrze – powiedział Way. Pomachał przyjacielowi do kamerki, po czym rozłączył się i westchnął.
- Gerry, Gerry, Gerry… - powiedział do siebie starszy i chwycił się za głowę. – Co ty odpierdalasz?
________________________

* zacny suchar, milordzie.
** jak wyżej, zacny suchar
~~
Swoje musicie wycierpieć ~Zombies