środa, 20 marca 2013

{009} Preparation to Fall


I'm ready to suffer and I'm ready to hope
Florence + the Machine ~ Shake it Out
           
Koniec jesieni w Nowym Jorku zapowiadał się całkiem dobrze. Nie było już zbyt wiele ciepłych dni, ale nawet te deszczowe i chłodne miały swój wyjątkowy urok, oczywiście, gdy ktoś miał ochotę się tym zainteresować. Zaledwie kilka dni wcześniej ciężkie, ciemne chmury spowiły niebo nad całym stanem, sprawiając, że deszcz nie przestawał padać, a najwyżej nasilał się. Jednak mało komu z zalatanych mieszkańców miasta zrobiło to różnicę.
Gerard równocześnie ucieszył się z takiej pogody i nie. Ogólnie rzecz biorąc nie przepadał za pluchą, wilgocią i chłodem, zima była jego zmorą, tak samo jak jesienne deszcze, które odbierały mu wenę, chęci i dobre samopoczucie. Nie lubił tych pór. Były po prostu niekorzystne dla jego samopoczucia. Ale z drugiej strony, chłodniejsze miesiące miały także pozytywne aspekty. Mógł ubierać koszulki z długim rękawem.
Teoretycznie nie wstydził się swoich blizn. Przywykł do niepochlebnych opinii na ich temat, do wytykania palcami, do wyzwisk pod swoim adresem... Ale mimo to, nie chwalił się nimi. Nie było czym. Przecież nie były one powodem do dumy, a raczej dowodem słabości. I wolał nie pokazywać ich innym, chociaż bywały chwile, że celowo je eksponował. Zdawał sobie sprawę, że widząc je dokładnie, mogli mieć go za jeszcze gorszego dziwaka, niż był. Chociaż... To raczej nie było możliwe.
Dlatego właśnie wolał koszulki, które przykrywały jego nienormalne rany, a zbliżająca się zima dawała mu możliwość zakładania takiej odzieży. 
Tego dnia była sobota. Cieszył się z tego powodu, ponieważ na dworze lał deszcz i w takim wypadku na pewno – po raz kolejny – nie ruszyłby się na ćwiczenia, a taki obrót sprawy na pewno nie spodobałby się rektorowi. No, bo należy przyznać, że podejście Gerarda do studiów było przeciętnie specyficzne i nieco olewające, o ile nie powiedzieć, że bardzo. Studiował, żeby studiować; na ćwiczeniach malował, na historii sztuki spał, a na wykłady teoretyczne chodził bardzo sporadycznie. Rzecz jasna, nie przez to, że nie odpowiadał mu kierunek, bo przecież tak nie było. Po prostu z czystego lenistwa. Tak, Gerardowe lenistwo często dawało się we znaki.
Z kubkiem kawy usiadł na szerokim parapecie, opierając głowę o szybę. Pokryte chmurami, nowojorskie niebo, wielokrotnie prześwietlane przez błyskawice było dla niego bez wątpienia ciekawym obiektem do obserwacji. Myślał przede wszystkim o Franku. Podczas zaledwie... trzydziestu? Może czterdziestu codziennych, a często i całonocnych rozmów zdołał poznać go lepiej, niźli większość innych ludzi, których znał osobiście, i z którymi obcował niemal na co dzień. Znał historię jego dzieciństwa, jego problemy, rozterki, może nie wszystkie, ba! Na pewno nie wszystkie, jednak znaczną większość. Sam przecież dzielił się z chłopakiem wszystkim; własnymi, małymi i dużymi dramatami, częstymi problemami, a przecież widać było, że oboje nie mieli łatwo. Zresztą. Żaden człowiek na dobrą sprawę nie miał łatwo. Dlaczego? Bo nikt nie obiecywał, że życie będzie proste i przyjemne. Życie nie było sprawiedliwe. Nikt nie dostawał po równo dobrego i złego. Na ziemi nie było miejsca na taką sprawiedliwość.
Gerard zamknął oczy. Gdy to robił, przez głowę przelatywały mu najrozmaitsze wspomnienia, tkwiące w odległych zakamarkach jego umysłu. Wspomnienia lepsze i gorsze, przyjemne i przykre, mieszające się momentami z historią przyjaciela. Ale umiał je rozdzielić i uporządkować; te, które stworzył z słów Franka, a te które sam przeżył. Bo przeszłość ich obojga była zupełnie różna, Frank – może nie długo, ale choć chwilę – miał troskliwą, kochającą matkę, wcześniej nawet i kochającego ojca. Dom. Zainteresowane rodziny. Chociaż przez pewien czas miał normalne życie. Normalne dzieciństwo. Życie bez problemów, beztroskie. Takie, na które teoretycznie każdy zasługiwał. Tak bardzo upragnione przez Way'a.
A Gerard? Gerard nie miał dzieciństwa. Dorastał wśród rodzicielskich sporów, alkoholizmu matki, chorób brata i braku jakiegokolwiek zainteresowania, a jedyne co mógł wtedy zrobić, co zresztą nic nie dawało, to płakać co wieczór w poduszkę. Ze złości. Z bólu. Ze smutku i bezsilności, jaka nim zawładnęła. Gdy miał lat osiem, definitywnie zostawił ich ojciec. Matka wprawdzie odżyła po odejściu męża, wyszła z nałogu, jednak już nigdy nie przestawała obwiniać. Obwiniać Gerarda, mimo że był ośmioletnim, bezsilnym chłopcem, martwiącym się o młodszego brata, który miał słabą odporność. Dlatego tak bardzo zaczynał przywiązywać się do Franka. Miejscami ich historie były bardzo podobne, łatwo nawiązał z nim tą nietypową przyjaźń… ale on od początku swojego istnienia miał przesrane. Jego matka wypominała mu wszystko, że gdyby się nie urodził, nie byłoby problemów, choć wcale ich nie sprawiał. Że powinien być inny. Że nie chciała nienormalnego dziecka, syna, który nie miał kolegów, którego nazywali dziwakiem od najmłodszych lat. Że w ogóle go nie chciała. Poczucie niechęci jaką obdarzała go matka, świadomość zupełnego odrzucenia przez osobę, która w teorii powinna go kochać – to wszystko zniszczyło nie tylko jego psychikę, ale również poczucie własnej wartości. Postrzegał siebie za... Za nic. Tak samo jak za nic postrzegała go matka. Dla Donny, Mikey zawsze był tym wspaniałym, normalnym, idealnym, przyjaznym, kochanym i najwspanialszym. Gerard bynajmniej nie miał mu tego za złe. W ogóle nie chciał nic od tej kobiety. Nie musiała nawet płacić za jego pieprzone studia, mimo że wiedział, iż akurat to robiła dla własnego spokoju. Żeby nie musiała go oglądać. Swojego okropnego syna. Najgorszego syna na świecie.
Nie rozumiał. Nie rozumiał, dlaczego zapałała do niego taką niechęcią, gdy Donald spakował walizki i odjechał, nie zamierzając nigdy więcej mieć z nimi nic wspólnego. Przecież, cholera, był tylko dzieckiem. Dzieckiem, które nie do końca radziło sobie w szkole, które miało problemy z nawiązywaniem kontaktów, które potrzebowało tylko miłości. Nie rozumiał, jak w ogóle po czymś takim mogła żyć. Jak wytrzymywała z tą świadomością. Jak śmiała nazywać się matką.
Zacisnął zęby. Nie, te wspomnienia nie wzbudzały w nim smutku, a jedynie gniew. Nie miał nawet żalu do ojca, że ją wtedy zostawił. Że ich zostawił. Na jego miejscu pewnie zrobiłby tak samo. Bo przecież zawsze mu powtarzała, że jest taki sam jak jego ojciec. Wtedy wściekał się, gdy tak mówiła. Teraz miał to za komplement.
I pewnie męczyłby się tam z nią dalej, gdyby w końcu nie wyrzucił jej wszystkiego. Tak, trzeba przyznać, wygarnął jej jak psu. Ale nie wyrzucał sobie tego. Nie mógł. Ponieważ jedyne czego żałował, to to, że zostawił brata.
Z zamyślenia wyrwało Gerarda stukanie do drzwi. Podniósł się nieśpiesznie, z wolna odstawiając swój kubek z niemal zimną kawą i nacisnął klamkę. 
- Dzień dobry – odparł listonosz, szukając czegoś w swojej brązowej, skórzanej torbie, zmoczonej deszczem. Pod pachą miał niedbale złożony parasol a z daszka jego czapeczki z logiem zatrudniającej go instytucji kapała woda. Gerard przyglądał mu się nieco zdziwiony, zapominając nawet o przywitaniu. Mężczyzna, nie słysząc odpowiedzi ze strony chłopaka, podniósł wzrok. - Pan Way, tak?
- Owszem – opowiedział, zaskoczony nieznacznie, bo przecież poczta odwiedzała go bardzo okazjonalnie, gdyż zwyczajnie mało kto wysyłał do niego korespondencję.
- No, to dobrze – listonosz podał mu dość duży list w miękkiej kopercie i jakiś papier do podpisania. - Co ja bym zrobił, gdybym pana nie zastał! Podróż tutaj w taką pogodę jeszcze raz... No, ale dobrze. Do widzenia! - wziął od studenta podpisany dowód odbioru, po czym zamknął torbę, poprawił czapeczkę i ruszył w stronę schodów.
- Dziękuję – zdążył mruknąć Gerard, zatrzaskując drzwi i wpatrzony w list usiadł na łóżku. Widział swoje nazwisko napisane na papierze byle jak, domyślając się, kto mógł być nadawcą przesyłki. Uśmiechnął się lekko, rozrywając nieco namokniętą kopertę delikatnie. Jego oczom ukazała się kartka, gorliwie zapisana w każdym miejscu. Widząc to tycie, niestaranne pismo, ucieszył się jeszcze bardziej. Odłożył na bok upominki, które były dołączone do listu, czyli czekoladę i zestaw miękkich ołówków, na bok i zaczął czytać.

Drogi Gerardzie!

Przede wszystkim wybacz, że tyle już nie pisałem, ale po prostu nie wychodzę z domu i nie miałem jak wysłać tego listu; stąd ta zwłoka. Jak już pewnie widziałeś, wysyłam Ci czekoladę, ponieważ lekarze zabronili mi jej jeść. Te ołówki miałeś dostać ode mnie na urodziny, ale nie wytrzymałem i po prostu musiałem dorzucić je teraz...
Ostatnimi czasy wcale nie wychodzę. Pamiętasz, jak pisałem, że źle się czuję? Mama w końcu zabrała mnie na badania. Trochę mnie wymęczyli, a lekarze nadal nie wiedzą, co mi właściwie jest. Na okrągło wymyślają możliwe scenariusze, badają mnie, ustalają mi diety i określają, ile czasu mogę spędzać poza domem, by mój stan się nie pogorszył. Najbardziej brakuje mi chyba prób zespołu, przez to ciągłe siedzenie w domu strasznie dużo czytam i trochę zaniedbałem mój bas... Muszę kończyć, zaraz wróci mama i będę mógł wyjść i wysłać ten list, pod pretekstem pójścia po zeszyty do szkoły. Trzymaj się, braciszku. 

Mikey             

Ostatnie litery rozmazały mu się przed oczami. Płakał. Łzy ciekły mu po czerwonych, rozgrzanych policzkach, zalewając list od brata. Tak, oprócz tego, że strasznie tęsknił, to jeszcze teraz zaczął się o niego potwornie martwić. Bo jego mały, kochany braciszek chorował. A on nie mógł przy nim być, mógł tylko pisać listy, albo zadzwonić raz na parę miesięcy... 
Nie umiał zrozumieć, jak to możliwe, by nikt nie wiedział, co mu jest. Młodszy Way chorował od dziecka, ale teraz dolegało mu coś innego, niż zwykłe przeziębienie, ale przecież każda choroba jest do wykrycia. A Mikey miał objawy od niedawna, więc w czym leżał problem? Chciał ubrać się, spakować kilka rzeczy i jechać do domu, po brata i zabrać go tutaj, do Nowego Jorku. Tutaj na pewno lekarze by na coś wpadli, do cholery, to był przecież Nowy Jork... 
Wytarł oczy. Nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić. Miał ochotę płakać, ale nie miało to żadnego sensu, więc uspokoił się względnie i włączył laptopa. Musiał, po prostu musiał zobaczyć teraz Franka.
Na jego szczęście, po włączeniu komunikatora od razu wyskoczył komunikat o dostępności chłopaka. Student zastanowił się chwilę. Czy powinien tak się narzucać? Czy powinien tak zawracać młodszemu głowę, przelewać na niego swoje problemy? Nie za bardzo go to obchodziło. Najechał na ikonkę nawiązania rozmowy wideo. Nie musiał długo czekać, aż Frank odbierze.
Gerard popatrzył na niego spłoszonym wzrokiem. Nie wiedział, po co to zrobił. Przecież będzie musiał się wytłumaczyć, swój stan, rozwalone włosy i mokre oczy. Ale nie chciał o tym myśleć. Wypadało się odezwać.
- No.. Cześć, Frank.
- Hej Gee... - powiedział i omiótł wzrokiem sylwetkę przyjaciela. W jakiś sposób ukuł go widok prezentujący się na ekranie. Brunet znowu płakał, znowu był w tragicznym stanie. Znowu stała mu się jakaś krzywda, znowu zadano mu ból, którego nie chciał. Wiedział, że żyletki dawały tamtemu ukojenie, pomimo tego, że raniły go do krwi i powodowały ból. Lecz teraz, teraz cierpiał nie chcąc tego. Potrzebował pomocy. Frank westchnął, czując, że na niego spadło to brzemię.
- To... nie przeszkadzam? - spytał starszy dla pewności. Nie chciał mu wadzić czy zajmować czasu, więc wypadało.
- Gerard, powiedz co się stało – odparł wprost. - Wyżal się mi, wiesz, że nie zranię cię. Mów. Opowiadaj, opowiadaj wszystko. Może ci ulży - powiedział pewnie i wziął głęboki oddech. 
- Aż tak widać, że coś nie tak, co? - zaśmiał się nerwowo, odgarniając włosy na bok.
- Powoli zaczynam uczyć się ciebie. Ale tu nie trzeba filozofii. Przegrałeś. Twój rozum przegrał z sercem.
- Dlaczego tak myślisz?
- Ponieważ płakałeś. No, mów, co się dzieje, Gerry.
- Frank... - starszy pociągnął nosem. - Ch-chodzi o mojego brata. 

~ ~

Co z tego, że pisałam go sama, bardzo go lubię, oj <3 ~War
No bo jest fajny! Chyba najlepszy z ostatnich. A po za tym, przecież pisałaś go przez... miesiąc? |D ~Zombies (don't worry ludzie, jest tego więcej)
Racja, kochani, pisałam miesiąc. SHAME ON ME ;~; ~War

'pieprzenie o niczym' też mi coś, ale w sumie 'pieprzenie bez niczego' lepsze ~ Zombies (odnośnie komentarza)
Kocham Cię, zboku ^^ ~War
i wszyscy zrobili jedno wielkie: Aww.... Koniec.

środa, 6 marca 2013

{008} Preparation to Fall


it blows away with the changing wind
Florence + The Machine ~ Rabbit Heart (raise it up)

Stał przed lustrem i przyglądał się swojemu odbiciu. Włosy zdążyły mu delikatnie odrosnąć, co było marną, ale zawsze jakąś pociechą. Sprawa Raya co jakiś czas wracała do jego myśli, właściwie każdego dnia, gdy siadał samotnie przy stoliku na uczniowskiej stołówce. Szukał wtedy wzrokiem wysokiego chłopaka o bujnych, brązowych włosach, ale zazwyczaj jego poszukiwania kończyły się niczym – nigdzie nie mógł go znaleźć. Nawet parę razy wymknął się i umykając  spojrzeniom dyżurujących nauczycieli, obchodził całą szkołę wzdłuż i wszerz, zaglądał do każdego kąta, każdego miejsca, gdzie mógłby go spotkać, jednak jego nigdzie nie było. Przestał martwić się o swoje mizerne umiejętności i nieśmiałość, poszukiwania chłopaka były dla niego swoistym rodzajem rozrywki.
Nie powinieneś się tak czaić. Idź do tego Luisa i spytaj się po prostu, tak jak tamten ci kazał… nie denerwuj się, przecież cię nie zje.-  Odpowiedział podczas jednej z ich rozmów Gerard, jednak Frank nie był do końca przekonany, czy spotkanie może odbyć się tak bezszkodowo.  Nic nie wiedział o tamtym chłopaku, po za tym, że umiał grać. I, że mieli podobny gust, jeśli chodziło o muzykę. “Nic tak nie łączy ludzi, jak muzyka - kolejne słowa Gerarda, które powtarzał w myślach, próbując dodać sobie odwagi. Minął tydzień.  Nie był on jakimś zwykłym tygodniem. Jak na razie przynajmniej, gdyż Frank ciągle nie przywyknął do popołudniowych rozmów, chociaż łaknął ich bardziej niż wszystkiego innego. Były chlebem dla jego psychiki wystawianej na różne ataki – czy to ze strony ojca, czy też rówieśników. Ten pierwszy ograniczył się tylko do niemiłych uwag, nie ingerował jednak w prywatność Franka i przestrzeń osobistą. Nawet zostawił więcej pieniędzy niż zwykle, co było miłym zaskoczeniem dla młodego Iero. Nadwyżkę schował do szafy, gdzie zwykł trzymać pieniądze i dokumenty.
Właśnie, dokumenty.
Był w środę u pani Flithworth, byłej księgowej, która cały czas nawijała mu o tym, że musi szykować formalności do wyrobienia dowodu osobistego. Dała mu jakieś wnioski i wspólnie ślęczeli nad nimi do nocy, wypełniając różne rubryki i pisząc skomplikowane formułki. Za tydzień miał swoje osiemnaste urodziny. Był wdzięczny kobiecie za poświęconą uwagę, gdyż samodzielnie nie byłby w stanie poprawnie wypełnić formularza. Pozostała jeszcze kwestia zdjęcia i prosty wniosek – musiał iść do fotografa.
Był niesamowicie znużony następnego dnia i jeszcze rano musiał dokańczać skomplikowane zadania z matematyki. Na śniadaniowej nie zdążył udać się na poszukiwania Raya, ponieważ do stolika dosiadł się, ku jego uciesze, Louis i jak zwykle zawalił go morzem pytań.
- Na pewno dali ci już spokój? Nikt cię już nie zaczepia? – spytał po raz czwarty i podejrzliwie zmierzył wzrokiem Franka. Gdy dostał po raz czwarty tę samą odpowiedź w końcu dał Frankowi spokój i wręczył wielką mufinkę. Louis miał nawyk dokarmiania Franka, nawet gdy musiał użyć do tego podstępu i siły. Iero śmiał się, że życiowy cel młodego Stradivari to dokarmianie jego osoby. Tak, Louis miał dokładnie takie samo nazwisko jak słynny muzyk i pasowało to do niego, jak do nikogo innego. Na dodatek grał na skrzypcach i wychodziło mu to zaskakująco dobrze. Czasem zabierał Franka do siebie i grał mu różne utwory, zachowując się wtedy tak, jakby cały świat dla niego nie istniał. Iero uwielbiał jego osobę, mógłby słuchać go godzinami. Lubił także z nim rozmawiać. Cenił sobie każdy kontakt i osobę, z którą dało się w miarę normalnie porozmawiać.
- Louis, ostatnio spotkałem pewnego chłopaka, miał na imię Ray… - oznajmił i wgryzł się w pachnący smakołyk.
- Ray? Ray Toro? Znacie się? To świetnie! Chociaż właściwie nie mam pojęcia jak go spotkałeś, od dawna chciałem z nim pogadać, lecz wiecznie mi  umyka. Tylko przez komórkę można go złapać. Nie wiem jak to robi. Na zajęcia chodzi regularnie… - po czym wymienił mnóstwo różnych informacji na jego temat, lecz ani razu nie poruszył kwestii, która najbardziej nurtowała Franka – jak dobry był w grze. W grze na gitarze, oczywiście. Parę razy próbował przerwać słowotok Louisa, ale jak zwykle nie udało mu się osiągnąć celu, bo zadzwonił dzwonek. 
Jednak w to popołudnie, gdy siedział i wgryzał się w czwarty tom przygód Harrego Pottera od niechcenia spojrzał w stronę niewielkiej bibliotekarki, która wydawała pewnemu chłopakowi książki. Zignorował to i wrócił do rozmyślań na temat nijakiego Syriusza Blacka, gdy nagle coś uderzyło go jak grom. Ten chłopak, który stał przy biurku, wyglądał dokładnie tak samo jak Ray. Co znaczyło, że to właśnie jego miał przyjemność oglądać. Nie drgnął ani nie zareagował w żaden sposób, po prostu patrzył się w jego sylwetkę bijąc się z myślami.
Nim wrócił do przytomności, Ray zdążył zabrać książki, podejść do jego stolika, dostawić sobie krzesło i machnąć mu ręką przed oczyma.
- Cześć Frank – powiedział i nie przestał machać ręką, póki Frank pośpiesznie nie odpowiedział na powitanie.
- Cześć, wybacz, zamyśliłem się… - odpowiedział nieco speszony i zamknął książkę. Westchnął z goryczą, bo zapomniał zaznaczyć, na której stronie skończył. Uśmiechnął się niepewnie do chłopaka.
- Potter? Mówiąc szczerze, nie czytałem. Dobry jest? – spytał Ray gdy zdążył obejrzeć okładkę.
- Przyjemnie się czyta. Trochę dziecinny, ale pozwala oderwać się na chwilę od rzeczywistości. Nie polecam, jeśli nie przepadasz za fantastyką. – powiedział swobodnie.
- Wolę thrillery i kryminały – rzekł i oparł się wygodniej na krześle. -  Dzień Szakala” czytałeś? Forsytha. Świetna książka, niesamowicie intrygująca. Mistrzowskie pióro po prostu. Ewentualnie komiksy. Dobry komiks to dobra rzecz.
- Komiksy są świetne! Uwielbiam. Tylko jestem nieźle w tyle z czytaniem, nie mam kasy niestety. – odpowiedział z westchnięciem.
- Nie ma problemu, chcesz, to pożyczę ci jakieś. I moja propozycja co do grania jest ciągle aktualna, Frank. Chcę zobaczyć jak grasz.
- Tylko Louis wie, jak gram. Nikomu innemu jeszcze nie pokazywałem moich umiejętności. Nie, Ray, to będzie jakaś kompromitacja -  przełknął ślinę i zaśmiał się gorzko.
- Nigdy nie oceniaj sam siebie. A po za tym, gdy jesteś niepewny siebie, robisz coś lepiej.
- Zapamiętam, chociaż fajnie by było, gdyby rzeczywiście to tak działało. Ale daję radę z większością solówek, więc chyba tak fatalnie nie jest.
- Tym bardziej muszę cię posłuchać. Masz czas w niedzielę? Jeśli tak, to o piętnastej przyjdź na Gooseberry Street, dom numer trzynaście. Zapukaj trzy razy w klapę od garażu, ok?
- Dobrze, postaram się zapamiętać. Przynieść gitarę, oczywiście? I wzmacniacz?
- Wystarczy sama gitara, nie musisz taszczyć ze sobą wzmacniacza, mam sporo sprzętu w domu. W takim razie - do zobaczenia Frank, miło się rozmawiało, ale muszę już iść. Cześć – wstał z krzesła i pośpiesznie udał się w stronę wyjścia.
- Cześć – odpowiedział Frank, chociaż wiedział, że tamten go nie usłyszy.
Gdy wracał do domu z czytelni był bardzo podekscytowany, że prawie przeskakiwał z nogi na nogę. Jak przekroczył próg od razu wpadł do swojego pokoju, chwycił gitarę i zaczął pośpiesznie powtarzać wszystko, co potrafił. Zawiedziony stwierdził, że nie umie nic, co byłoby godne pokazania Rayowi.  Wszystkie piosenki, które opracowywał, były banalne i nudne. Proste. Za proste.  Musiał wymyślić coś własnego  i niepowtarzalnego. Piosenkę. Lecz rzeczą wiadomą jest, że piosenka musi mieć tekst. Westchnął i rozgorączkowany chwycił długopis i najbliżej leżący zeszyt. Nie miał pojęcia, o czym mógłby pisać. Uderzył długopisem w ścianę i schował twarz w rękach.  Potrzebował ochłonąć, uspokoić się i pomyśleć spokojnie. Miał dwa dni do pracy nad stworzeniem czegoś, co musiało być lepsze od wszystkiego co pisał do tej pory.  Zszedł do kuchni i włączył elektryczny czajnik, by zaparzyć wodę na kawę. Może napiszę piosenkę o kawie?  - spytał sam siebie, lecz odrzucił ten pomysł, stwierdzając, że jest nawet jak na niego wyjątkowo idiotyczny. Był rozbity.  Zabrał napój do góry i uruchomił komputer. Gerard – powiedziały mu myśli – On może pomóc.  
Włączył komunikator i spojrzał z uśmiechem na listę kontaktów. BeLIEve był jak zwykle dostępny. Z ulgą nacisnął zieloną słuchawkę i usiadł wygodniej w fotelu. Na kolanach położył sobie swój czarny notes i zaostrzony ołówek. Na razie nic mu więcej nie było potrzebne.
Po chwili mógł już oglądać niezbyt uśmiechniętą twarz przyjaciela. Utwierdził się w przekonaniu, że właśnie takim tytułem mógł nazwać Gerarda.
- Cześć Gerard…. - przyjrzał mu się uważniej. Na jego ciele widniały rany, których wcześniej nie widział. Westchnął, lecz nie poruszył tego tematu. Stwierdził, że czarnowłosy powie mu sam, jeśli będzie tego chciał.
- Cześć, Frank - odpowiedział, siląc się na uśmiech i wytarł oczy. Nie, Frank nie dzwonił w najlepszym momencie.
- Jak się czujesz? – spytał niepewnie i ścisnął mocniej długopis.
- Ja? J.. ja? Jak się cz-czuję? - wyszeptał, na chwilę kryjąc twarz w dłoniach. Wyglądał fatalnie. - Ja s-się w ogóle nie czuję, Frank. - po czym wybuchł płaczem.
- Gerard…nie powiem ci nie płacz. Łzy są potrzebne.  Cicho Gerry… nie powiem ci będzie dobrze. Nie jestem bogiem, nie wiem jak będzie. Ale spróbuj się wyciszyć… cicho Gerry… uspokój się. – szeptał, próbując choć trochę opanować przyjaciela.
- Ja... ja nie mogę tak dłużej, Frank... Nie mogę. - nie słuchał go, płakał dalej.
- Nie mogę. Proste słowa, co nie? Jak łatwo powiedzieć, nie mogę. Gerry, nie mów tego tak po prostu. To przerażające… naprawdę. Ale… nie mówmy o tym, jeśli cię to boli…  mam ci opowiedzieć coś o sobie? Lepiej się człowiek czuje, gdy może skupić myśli na czymś innym a wiem, że nigdy nie uraczyłem cię moją historią.
Gerard pokiwał głową.
- Urodziłem się osiemnaście lat temu, tu w Belleville. – zaczął swoją opowieść, trochę zdenerwowany i zaniepokojony - Jestem synem Lindy i Anthoniego Iero. Dom, w którym obecnie się znajduję, był od zawsze moim domem, spędziłem w nim całe życie, pomijając dwukrotne wakacje u babci. Przez jakiś czas miałem szczęśliwe i normalne dzieciństwo, jakie powinno mieć każde dziecko. Dnie na dworze, zabawa z przyjaciółmi, zero trosk, zmartwień, wiesz, tak jak większość dzieci. Planowaliśmy się przeprowadzić do nowego domu, nieco bliżej Nowego Jorku, mama była w ciąży, wszystko było takie idealne i piękne, aż za piękne.
Gerard patrzył w monitor zapłakanymi oczami, słuchając go z zaciekawieniem. Frank jeszcze nigdy wcześniej nie opowiadał mu niczego o sobie i sądził, że więcej tego nie będzie chciał robić. Słuchając  opowieści szatyna czuł coś na rodzaj dziwnej beztroski. Czuł, że mógłby słuchać go godzinami. Przysunął się nieco, oparł o biurko i przyglądał się chłopakowi, oczekując kontynuacji. Ta nastąpiła zaraz.
- Był to ostatni wieczór mojego normalnego dzieciństwa. Wtedy jeszcze nie myślałem, że wszystko się tak potoczy. Leżałem w swoim łóżku, szczelnie okryty kołdrą i słuchałem po raz setny tej samej bajki, do której opowiadania zmuszałem swoją rodzicielkę każdego wieczora. Gdy zakończyła opowieść, a zły czarnoksiężnik w końcu zamienił się w kruka, pogłaskała mnie po głowie i powiedziała dziwnie zaniepokojonym głosem: Frankie, teraz nie będę mogła tobą się tak zajmować. Musisz być silny i postępować mądrze. Opiekuj się domem i tatą, bo ja będę musiała poświęcić się komuś innemu. Pogłaskała się po dość sporym brzuchu i odeszła, gasząc światło. To był ostatni raz, kiedy ją widziałem – przerwał, uświadamiając sobie, że drży, a oczy zaczynają stawać się wilgotniejsze, niż zwykle. Ciągle trudno mu było o tym opowiadać. Westchnął i kontynuował  – Słyszałem w nocy jakieś zamieszanie w domu, okazało się, że musieli jechać do szpitala. Gdy zatrzasnęli drzwi, nie potrafiłem zasnąć. Krążyłem po mieszkaniu, czując, że nie dzieje się dobrze. Że to nie powinno tak być. Rodzice przygotowywali mnie na tą chwilę, uświadamiali, że będę miał siostrę, że będzie spała w ich pokoju, póki nie przeprowadzimy się do nowego domu. Że będzie płakała i budziła się co trzy godziny. A przedtem mama wyjedzie na kilka dni, by potem wrócić z tą istotką. Nic mi nie pasowało. W końcu usnąłem na dywanie w salonie, opierając się bokiem o ulubiony fotel mamy. Obudził mnie huk otwieranych drzwi. Ojciec wszedł do domu i pobiegł do ich sypialni. Słyszałem jakieś trzaski, więc pobiegłem za nim, przestraszony i zaniepokojony tym, że nie ma nigdzie mamy. Wszedłem do pokoju, gdzie ojciec rozwalał dziecięce łóżeczko, które miało należeć do mojej siostry. Pamiętam, że spytałem, tatusiu, dlaczego to robisz? I że od razu po tym dostałem w głowę z  wyłamanego szczebelka. To był pierwszy raz, kiedy ojciec mnie uderzył.  Wrzasnął, że to moja wina, że one nie żyją. Że to ja zabiłem mamę. Rozumiesz to? Mnie mówić takie rzeczy. – po jego twarzy zaczęły spływać łzy, jednak nie zwrócił na nie uwagi -Dziecku. Dziecku ślepo kochającemu swoją matkę, czystą i nieskażoną miłością. Rozpłakałem się, zarówno z bólu, smutku jak i przerażenia. Nie wiedziałem, co zrobiłem nie tak. W każdym razie, jeśli bym miał powiedzieć, kiedy zacząłem mieć jakieś samobójcze myśli, odpowiedziałbym, że to właśnie tamtego dnia. Miałem prawie osiem lat, a już niczego tak nie pragnąłem, jak własnej śmierci. Próbowałem się nawet utopić w wannie, ale nie potrafiłem. Przypomniałem sobie słowa matki, wyryłem je sobie w sercu i tylko one trzymają mnie przy życiu. Chociaż czasem… czasem trudno nazwać to życiem. Dalsza część tej opowieści jest monotonna, przepełniona alkoholem, przemocą, problemami, samotnością i nie mam już siły by o tym mówić. Przepraszam, jeśli ci nie pomogłem. Ja po prostu… chciałem to komuś opowiedzieć.
Skończył mówić i starł łzy rękawem grubej bluzy.
Gerard patrzył na Franka ni to ze strachem, ni to z ciekawością. Racja, dzieciństwo tego chłopaka, który siedział przed nim, było straszne. Nawet nieprzyjemne wspomnienia z rodzinnego domu Way'ów nie mogły się równać z tym, co musiał przechodzić ten mały.
- Frank... - powiedział cichutko, zagryzając dolną wargę. - Nie płacz, Frankie.
- Przepraszam… nie umiem opanować niektórych emocji.
- Nie przepraszaj, dobrze jest czasem popłakać, ale... Nie chcę. Nie chcę żebyś płakał, jakoś tak...
- Zobacz, do czego doszło. Miałem cię spytać o pomoc w pisaniu piosenki, a skończyło się na tym, że oboje ryczymy przed komputerami. – zaśmiał się gorzko i starł ostatnie łzy.
- Piszesz piosenki? - podniósł się, wycierając oczy i odgarniając włosy, przez co tylko bardziej pokazał jak jest poobijany.
- Czasem… muszę napisać i opracować jakąś, bo Ray chce posłuchać jak gram. Teoretycznie mógłbym samą melodię ale… to nie ma takiej mocy, jak z słowami. – stwierdził i sięgnął po kubek stojący nieopodal. Upił łyk zimnej herbaty.
- I... chcesz, żebym ci pomógł, tak?
- Nie mam pomysłu i doszedłem do wniosku, że skoro jesteś tak twórczym człowiekiem to może byś coś mi podrzucił, albo co.... albo chociaż zainspirował, nie wiem, jestem zdenerwowany, rozwalony emocjonalnie i nie potrafię poskładać myśli. –schował twarz w dłoniach.
- Grasz na gitarze, tak? - porwał kartkę papieru i ołówek. - Zagraj coś.
-  Poczekaj, tylko podepnę Pansy… - wstał i sięgnął po elektryczną gitarę polakierowaną na biało. Podpiął pod niewielki wzmacniacz i włączył. Wyregulował głośność i dźwięk, delikatnie podstroił i zamarł w bezruchu. Spojrzał na monitor – Ale co właściwie miałbym ci zagrać?
- Nie wiem. Hmm... Może tak, masz już coś?
- Nie, nic nie mam. Przed chwilą wróciłem do domu. Chociaż ‘przed chwilą’ to pojęcie względne. Minęła już dobra godzina.
- Więc... No, zagraj coś przypadkowego.
Frank chwycił gitarę mocniej i pozwolił palcom biegać po strunach, tworząc niespokojną melodię, która zmieniała nastrój, wedle chęci Franka. Czuł, że zaczyna się denerwować i stresować, grając przed brunetem i gdy to sobie uświadomił, palce przestały być pod kontrolą i uciekły z gryfu, tworząc nieprzyjemny zgrzyt.
- Przepraszam, wysmyknęły mi się… - powiedział zmieszany i zawstydzony.
- Dobrze, dobrze... - słuchał jego gry, zapisując to co akurat przyszło mu do głowy. zapisał kilka dość obszernych linijek, po czym podniósł wzrok. - No, Franuś, graj sobie.
Więc Frank grał dalej, z każdą nutą bardziej swobodny. Pozwolił sobie na nieco agresywniejsze kawałki, grał trochę Misfitsów, Iron Maiden i wszystko, co wpadło mu do głowy. Co jakiś czas zmieniał ustawienia na wzmacniaczu, starając się to robić szybko, by nie przerywać grania. Kątem oka obserwował Gerarda, który pochylony coś zapisywał. Gładkie, czarne włosy przysłaniały mu twarz i wszystkie siniaki.  Iero zamknął oczy, odpłynął w swoją prywatną krainę dźwięków, zatracając poczucie czasu i świata. Z owego stanu wyrwał go jednak głos przyjaciela.
- Wystarczy, bo zaraz napiszę ci całą piosenkę - odparł, z nutą rozbawienia w głosie, po chwili uśmiechając się leciutko. - Świetnie grasz, wiesz?
- Gerard, nie miałeś napisać mi piosenki, miałeś tylko pomóc. Nie będę kradł ci tekstów. - pokręcił głową i spojrzał ze zrezygnowaniem w ekran.
- Cicho. I tak ci jej nie dam. - zaśmiał się. - Ale zacząłem coś pisać o... no sam nie wiem o czym. Ale zapisz sobie to. - po chwili przepisał początek z tytułem i wysłał Frankowi.
- I think of running away, I can't keep running away. Heh, jakie życiowe. – odpowiedział z nutą goryczy w głosie.  – Dzięki Gerard, a teraz chcę przemyśleć to sam. Trzymaj się. Do zobaczenia. 
Rozłączył się i pogłaskał gitarę po gryfie. Przepisał dwa zdania od bruneta do swojego notesu i powoli dopisywał kolejne słowa, starając się okiełznać rozbiegane myśli. Czuł, że przed nim jeszcze długa noc.


~ ~