I'm ready to suffer and I'm ready to hope
Florence + the Machine ~ Shake it Out
Koniec
jesieni w Nowym Jorku zapowiadał się całkiem dobrze. Nie było już zbyt wiele
ciepłych dni, ale nawet te deszczowe i chłodne miały swój wyjątkowy urok,
oczywiście, gdy ktoś miał ochotę się tym zainteresować. Zaledwie kilka dni
wcześniej ciężkie, ciemne chmury spowiły niebo nad całym stanem, sprawiając, że
deszcz nie przestawał padać, a najwyżej nasilał się. Jednak mało komu z
zalatanych mieszkańców miasta zrobiło to różnicę.
Gerard
równocześnie ucieszył się z takiej pogody i nie. Ogólnie rzecz biorąc nie
przepadał za pluchą, wilgocią i chłodem, zima była jego zmorą, tak samo jak
jesienne deszcze, które odbierały mu wenę, chęci i dobre samopoczucie. Nie
lubił tych pór. Były po prostu niekorzystne dla jego samopoczucia. Ale z
drugiej strony, chłodniejsze miesiące miały także pozytywne aspekty. Mógł
ubierać koszulki z długim rękawem.
Teoretycznie
nie wstydził się swoich blizn. Przywykł do niepochlebnych opinii na ich temat,
do wytykania palcami, do wyzwisk pod swoim adresem... Ale mimo to, nie chwalił
się nimi. Nie było czym. Przecież nie były one powodem do dumy, a raczej
dowodem słabości. I wolał nie pokazywać ich innym, chociaż bywały chwile, że
celowo je eksponował. Zdawał sobie sprawę, że widząc je dokładnie, mogli mieć
go za jeszcze gorszego dziwaka, niż był. Chociaż... To raczej nie było możliwe.
Dlatego
właśnie wolał koszulki, które przykrywały jego nienormalne rany, a zbliżająca
się zima dawała mu możliwość zakładania takiej odzieży.
Tego dnia
była sobota. Cieszył się z tego powodu, ponieważ na dworze lał deszcz i w takim
wypadku na pewno – po raz kolejny – nie ruszyłby się na ćwiczenia, a taki obrót
sprawy na pewno nie spodobałby się rektorowi. No, bo należy przyznać, że
podejście Gerarda do studiów było przeciętnie specyficzne i nieco olewające, o
ile nie powiedzieć, że bardzo. Studiował, żeby studiować; na ćwiczeniach
malował, na historii sztuki spał, a na wykłady teoretyczne chodził bardzo
sporadycznie. Rzecz jasna, nie przez to, że nie odpowiadał mu kierunek, bo
przecież tak nie było. Po prostu z czystego lenistwa. Tak, Gerardowe lenistwo
często dawało się we znaki.
Z kubkiem
kawy usiadł na szerokim parapecie, opierając głowę o szybę. Pokryte chmurami,
nowojorskie niebo, wielokrotnie prześwietlane przez błyskawice było dla niego
bez wątpienia ciekawym obiektem do obserwacji. Myślał przede wszystkim o
Franku. Podczas zaledwie... trzydziestu? Może czterdziestu codziennych, a
często i całonocnych rozmów zdołał poznać go lepiej, niźli większość innych
ludzi, których znał osobiście, i z którymi obcował niemal na co dzień. Znał
historię jego dzieciństwa, jego problemy, rozterki, może nie wszystkie, ba! Na
pewno nie wszystkie, jednak znaczną większość. Sam przecież dzielił się z
chłopakiem wszystkim; własnymi, małymi i dużymi dramatami, częstymi problemami,
a przecież widać było, że oboje nie mieli łatwo. Zresztą. Żaden człowiek na
dobrą sprawę nie miał łatwo. Dlaczego? Bo nikt nie obiecywał, że życie będzie
proste i przyjemne. Życie nie było sprawiedliwe. Nikt nie dostawał po równo
dobrego i złego. Na ziemi nie było miejsca na taką sprawiedliwość.
Gerard
zamknął oczy. Gdy to robił, przez głowę przelatywały mu najrozmaitsze
wspomnienia, tkwiące w odległych zakamarkach jego umysłu. Wspomnienia lepsze i
gorsze, przyjemne i przykre, mieszające się momentami z historią przyjaciela.
Ale umiał je rozdzielić i uporządkować; te, które stworzył z słów Franka, a te
które sam przeżył. Bo przeszłość ich obojga była zupełnie różna, Frank – może
nie długo, ale choć chwilę – miał troskliwą, kochającą matkę, wcześniej nawet i
kochającego ojca. Dom. Zainteresowane rodziny. Chociaż przez pewien czas miał
normalne życie. Normalne dzieciństwo. Życie bez problemów, beztroskie. Takie,
na które teoretycznie każdy zasługiwał. Tak bardzo upragnione przez Way'a.
A Gerard?
Gerard nie miał dzieciństwa. Dorastał wśród rodzicielskich sporów, alkoholizmu
matki, chorób brata i braku jakiegokolwiek zainteresowania, a jedyne co mógł
wtedy zrobić, co zresztą nic nie dawało, to płakać co wieczór w poduszkę. Ze
złości. Z bólu. Ze smutku i bezsilności, jaka nim zawładnęła. Gdy miał lat
osiem, definitywnie zostawił ich ojciec. Matka wprawdzie odżyła po odejściu
męża, wyszła z nałogu, jednak już nigdy nie przestawała obwiniać. Obwiniać
Gerarda, mimo że był ośmioletnim, bezsilnym chłopcem, martwiącym się o
młodszego brata, który miał słabą odporność. Dlatego tak bardzo zaczynał
przywiązywać się do Franka. Miejscami ich historie były bardzo podobne, łatwo
nawiązał z nim tą nietypową przyjaźń… ale on od początku swojego istnienia miał
przesrane. Jego matka wypominała mu wszystko, że gdyby się nie urodził, nie
byłoby problemów, choć wcale ich nie sprawiał. Że powinien być inny. Że nie
chciała nienormalnego dziecka, syna, który nie miał kolegów, którego nazywali
dziwakiem od najmłodszych lat. Że w ogóle go nie chciała. Poczucie niechęci
jaką obdarzała go matka, świadomość zupełnego odrzucenia przez osobę, która w
teorii powinna go kochać – to wszystko zniszczyło nie tylko jego psychikę, ale
również poczucie własnej wartości. Postrzegał siebie za... Za nic. Tak samo jak
za nic postrzegała go matka. Dla Donny, Mikey zawsze był tym wspaniałym,
normalnym, idealnym, przyjaznym, kochanym i najwspanialszym. Gerard bynajmniej
nie miał mu tego za złe. W ogóle nie chciał nic od tej kobiety. Nie musiała
nawet płacić za jego pieprzone studia, mimo że wiedział, iż akurat to robiła
dla własnego spokoju. Żeby nie musiała go oglądać. Swojego okropnego syna. Najgorszego
syna na świecie.
Nie
rozumiał. Nie rozumiał, dlaczego zapałała do niego taką niechęcią, gdy Donald
spakował walizki i odjechał, nie zamierzając nigdy więcej mieć z nimi nic
wspólnego. Przecież, cholera, był tylko dzieckiem. Dzieckiem, które nie do końca
radziło sobie w szkole, które miało problemy z nawiązywaniem kontaktów, które
potrzebowało tylko miłości. Nie rozumiał, jak w ogóle po czymś takim mogła żyć.
Jak wytrzymywała z tą świadomością. Jak śmiała nazywać się matką.
Zacisnął
zęby. Nie, te wspomnienia nie wzbudzały w nim smutku, a jedynie gniew. Nie miał
nawet żalu do ojca, że ją wtedy zostawił. Że ich zostawił. Na jego miejscu
pewnie zrobiłby tak samo. Bo przecież zawsze mu powtarzała, że jest taki sam
jak jego ojciec. Wtedy wściekał się, gdy tak mówiła. Teraz miał to za
komplement.
I pewnie
męczyłby się tam z nią dalej, gdyby w końcu nie wyrzucił jej wszystkiego. Tak,
trzeba przyznać, wygarnął jej jak psu. Ale nie wyrzucał sobie tego. Nie mógł.
Ponieważ jedyne czego żałował, to to, że zostawił brata.
Z zamyślenia
wyrwało Gerarda stukanie do drzwi. Podniósł się nieśpiesznie, z wolna
odstawiając swój kubek z niemal zimną kawą i nacisnął klamkę.
- Dzień
dobry – odparł listonosz, szukając czegoś w swojej brązowej, skórzanej torbie,
zmoczonej deszczem. Pod pachą miał niedbale złożony parasol a z daszka jego
czapeczki z logiem zatrudniającej go instytucji kapała woda. Gerard przyglądał
mu się nieco zdziwiony, zapominając nawet o przywitaniu. Mężczyzna, nie słysząc
odpowiedzi ze strony chłopaka, podniósł wzrok. - Pan Way, tak?
- Owszem –
opowiedział, zaskoczony nieznacznie, bo przecież poczta odwiedzała go bardzo
okazjonalnie, gdyż zwyczajnie mało kto wysyłał do niego korespondencję.
- No, to
dobrze – listonosz podał mu dość duży list w miękkiej kopercie i jakiś papier
do podpisania. - Co ja bym zrobił, gdybym pana nie zastał! Podróż tutaj w taką
pogodę jeszcze raz... No, ale dobrze. Do widzenia! - wziął od studenta
podpisany dowód odbioru, po czym zamknął torbę, poprawił czapeczkę i ruszył w
stronę schodów.
- Dziękuję –
zdążył mruknąć Gerard, zatrzaskując drzwi i wpatrzony w list usiadł na łóżku.
Widział swoje nazwisko napisane na papierze byle jak, domyślając się, kto mógł
być nadawcą przesyłki. Uśmiechnął się lekko, rozrywając nieco namokniętą
kopertę delikatnie. Jego oczom ukazała się kartka, gorliwie zapisana w każdym
miejscu. Widząc to tycie, niestaranne pismo, ucieszył się jeszcze bardziej.
Odłożył na bok upominki, które były dołączone do listu, czyli czekoladę i
zestaw miękkich ołówków, na bok i zaczął czytać.
Drogi
Gerardzie!
Przede
wszystkim wybacz, że tyle już nie pisałem, ale po prostu nie wychodzę z domu i
nie miałem jak wysłać tego listu; stąd ta zwłoka. Jak już pewnie widziałeś,
wysyłam Ci czekoladę, ponieważ lekarze zabronili mi jej jeść. Te ołówki miałeś
dostać ode mnie na urodziny, ale nie wytrzymałem i po prostu musiałem dorzucić
je teraz...
Ostatnimi
czasy wcale nie wychodzę. Pamiętasz, jak pisałem, że źle się czuję? Mama w
końcu zabrała mnie na badania. Trochę mnie wymęczyli, a lekarze nadal nie
wiedzą, co mi właściwie jest. Na okrągło wymyślają możliwe scenariusze, badają
mnie, ustalają mi diety i określają, ile czasu mogę spędzać poza domem, by mój
stan się nie pogorszył. Najbardziej brakuje mi chyba prób zespołu, przez to
ciągłe siedzenie w domu strasznie dużo czytam i trochę zaniedbałem mój bas...
Muszę kończyć, zaraz wróci mama i będę mógł wyjść i wysłać ten list, pod
pretekstem pójścia po zeszyty do szkoły. Trzymaj się, braciszku.
Mikey
Ostatnie
litery rozmazały mu się przed oczami. Płakał. Łzy ciekły mu po czerwonych,
rozgrzanych policzkach, zalewając list od brata. Tak, oprócz tego, że strasznie
tęsknił, to jeszcze teraz zaczął się o niego potwornie martwić. Bo jego mały,
kochany braciszek chorował. A on nie mógł przy nim być, mógł tylko pisać listy,
albo zadzwonić raz na parę miesięcy...
Nie umiał
zrozumieć, jak to możliwe, by nikt nie wiedział, co mu jest. Młodszy Way chorował
od dziecka, ale teraz dolegało mu coś innego, niż zwykłe przeziębienie, ale
przecież każda choroba jest do wykrycia. A Mikey miał objawy od niedawna, więc
w czym leżał problem? Chciał ubrać się, spakować kilka rzeczy i jechać do domu,
po brata i zabrać go tutaj, do Nowego Jorku. Tutaj na pewno lekarze by na coś
wpadli, do cholery, to był przecież Nowy Jork...
Wytarł oczy.
Nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić. Miał ochotę płakać, ale nie miało to
żadnego sensu, więc uspokoił się względnie i włączył laptopa. Musiał, po prostu
musiał zobaczyć teraz Franka.
Na jego
szczęście, po włączeniu komunikatora od razu wyskoczył komunikat o dostępności
chłopaka. Student zastanowił się chwilę. Czy powinien tak się narzucać? Czy
powinien tak zawracać młodszemu głowę, przelewać na niego swoje problemy? Nie
za bardzo go to obchodziło. Najechał na ikonkę nawiązania rozmowy wideo. Nie
musiał długo czekać, aż Frank odbierze.
Gerard
popatrzył na niego spłoszonym wzrokiem. Nie wiedział, po co to zrobił. Przecież
będzie musiał się wytłumaczyć, swój stan, rozwalone włosy i mokre oczy. Ale nie
chciał o tym myśleć. Wypadało się odezwać.
- No..
Cześć, Frank.
- Hej Gee...
- powiedział i omiótł wzrokiem sylwetkę przyjaciela. W jakiś sposób ukuł go
widok prezentujący się na ekranie. Brunet znowu płakał, znowu był w tragicznym
stanie. Znowu stała mu się jakaś krzywda, znowu zadano mu ból, którego nie
chciał. Wiedział, że żyletki dawały tamtemu ukojenie, pomimo tego, że raniły go
do krwi i powodowały ból. Lecz teraz, teraz cierpiał nie chcąc tego.
Potrzebował pomocy. Frank westchnął, czując, że na niego spadło to brzemię.
- To... nie
przeszkadzam? - spytał starszy dla pewności. Nie chciał mu wadzić czy zajmować
czasu, więc wypadało.
- Gerard,
powiedz co się stało – odparł wprost. - Wyżal się mi, wiesz, że nie zranię cię.
Mów. Opowiadaj, opowiadaj wszystko. Może ci ulży - powiedział pewnie i wziął
głęboki oddech.
- Aż tak
widać, że coś nie tak, co? - zaśmiał się nerwowo, odgarniając włosy na bok.
- Powoli
zaczynam uczyć się ciebie. Ale tu nie trzeba filozofii. Przegrałeś. Twój rozum
przegrał z sercem.
- Dlaczego
tak myślisz?
- Ponieważ
płakałeś. No, mów, co się dzieje, Gerry.
- Frank... -
starszy pociągnął nosem. - Ch-chodzi o mojego brata.
~ ~
Co z tego, że pisałam go sama, bardzo go lubię, oj <3 ~War
No bo jest fajny! Chyba najlepszy z ostatnich. A po za tym, przecież pisałaś go przez... miesiąc? |D ~Zombies (don't worry ludzie, jest tego więcej)
Racja, kochani, pisałam miesiąc. SHAME ON ME ;~; ~War
'pieprzenie o niczym' też mi coś, ale w sumie 'pieprzenie bez niczego' lepsze ~ Zombies (odnośnie komentarza)
Kocham Cię, zboku ^^ ~War
i wszyscy zrobili jedno wielkie: Aww.... Koniec.
No bo jest fajny! Chyba najlepszy z ostatnich. A po za tym, przecież pisałaś go przez... miesiąc? |D ~Zombies (don't worry ludzie, jest tego więcej)
Racja, kochani, pisałam miesiąc. SHAME ON ME ;~; ~War
'pieprzenie o niczym' też mi coś, ale w sumie 'pieprzenie bez niczego' lepsze ~ Zombies (odnośnie komentarza)
Kocham Cię, zboku ^^ ~War
i wszyscy zrobili jedno wielkie: Aww.... Koniec.