wtorek, 16 kwietnia 2013

{011} Preparation to Fall


i’m gonna be released from behind these lines
Florence + The Machine ~  Leave My Body

Niepokój ogarniał cały jego organizm, a on jak przez mgłę wydawał członkom komendy. Spinał każdy mięsień w odpowiedniej kolejności, powtarzając w myślach wersy swojej własnej pieśni.

I think of running away.

Wziął głębszy oddech, jaskrawy blask uderzył w jego oczy. Jego serce biło, a on śpiewał duszą. Jego dusza była rozentuzjazmowana, jednocześnie niezwykle przerażona, miotała się po jego wnętrzu, podszeptując coraz to bardziej niepokojące scenariusze. Jednak on trwał w swoim zamierzeniu, ponawiał skurcze i podążał dalej. Śpiewał, by uśpić strach, który mu towarzyszył. Obserwował wszystko dookoła, chłonąc każdy impuls z otoczenia. Myślał o utworze, wygrywał go we własnej głowie. Nie czuł się zbyt dobrze. Nie był pewny tego, czy robi słusznie. Jego dusza nie należała do takich, które lubią się obnażać. A teraz będzie musiał otworzyć ją przed kimś obcym. Nie podobało mu się to, jednak uparcie wierzył, że robi dobrze. W końcu… ludzie powinni otwierać się na innych, lecz ta zdolność została dawno zatuszowana, przez setki większych i drobniejszych zdrad, kaleczących słów… wziął kolejny głęboki oddech, czuł, że robi mu się gorąco a serce przyśpiesza. Zacisnął palce na materiale futerału. Już był blisko.
Trzy ciche puknięcia w głuchą przestrzeń, potem świst i ruch powietrza. Poczuł dobrze mu znany zapach. Alkohol. Zignorował ów woń, pozwolił, by zaprowadzono go wraz z Nią do wnętrza pomieszczenia. Ona milczała, jak zwykle, gdy nie brał jej w dłonie. Zaraz miała zabrzmieć za jego sprawą. Denerwował się, do jego głowy docierały puste słowa znajomego. Nie było niczego, co mogłoby go teraz uspokoić. Nie chciał kompletnie się odprężyć, uznał, że lekkie spięcie będzie idealnym stanem. Rozluźnić struny głosowe. Rozluźnić ręce. Otworzyć duszę. Stał w ciszy, czuł jak jego klatka piersiowa unosi się szybko i opada, jakby miał się rozpłakać. Rozrywał właśnie barierę wewnątrz siebie, co przepełniało go strachem, tak jak boimy się iść samotnie w nieznaną stronę. Wyciągnął drżącymi rękoma Ją z futerału i przewiesił na swoim ramieniu. Ułożył tak, by zarówno jej, jak i jemu było wygodnie. Ktoś ją podpiął. Czuł, jak podskakuje mu ciśnienie, jak palą go koniuszki uszu. Słyszy krótką komendę, rozkaz, ostatnie słowo przed czymś, na co tyle czekał i tak się obawiał. Westchnął głęboko, zamknął oczy i drżąc zaczął wykonywać to, nad czym tak wiele pracował. Otworzył usta w niemym krzyku, czując, że to jest ten moment. Że jeśli teraz tego nie zrobi, to nie zrobi tego nigdy. W chwili, gdy pierwszy dźwięk opuścił jego wargi, poczuł coś niesamowitego. Poczuł, że jest sobą w swoim ciele. Poczuł, że to jest to, że ma pełną kontrolę nad całą swoją istotą. Że go to podnieca, że jest to wspaniałe i nowe, tak strasznie niesamowite. Że żyje, że Ona jest z nim, że po za tym nie istnieje kompletnie nic. Że mógłby rozwalić statuę wolności jedną nutą, że mógłby zawładnąć światem za pomocą tylko sześciu strun. Czuł się wspaniale, pomimo tego, że całym sercem wyśpiewywał coś, co było dla niego trudne. Wyrzucał swoje cierpienia na zewnątrz, stając się przez to silniejszym, jednak jednocześnie lżejszym, zrzucając trochę ciężaru trosk z własnych ramion. To było to, czego od tak dawna potrzebował.  Gdy zakończył utwór, poczuł się niesamowicie… zdziwiony. Już? Tak szybko? Co dopiero rozwinął skrzydła i sięgnął nieba, a już jest na ziemi? Jego oddech był przyśpieszony, serce waliło jak młot, lecz to wszystko powoli ustępowało. Zaśmiał się radośnie i usiadł na ziemi. Pocałował ukochaną w gryf i dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że jest ktoś jeszcze. Ray zaś po prostu siedział na starej kanapie z nieruchomym wyrazem twarzy. Zdezorientowało to Franka, przycisnął do siebie instrument, jakby tulił się do pluszowej zabawki. Czekał na werdykt, jakiekolwiek słowo.
I usłyszał, a jego serce o mały włos nie wyrwało się z piersi. Był szczęśliwy i śmiał się, prawie płacząc. Było mu cudownie. Tak dobrze, tak perfekcyjnie, zapomniał o wszystkich swoich problemach, teraz liczyła się tylko ta chwila. Został zaakceptowany, a nawet pochwalony. Będzie grał. Chłopak, który siedział na kanapie i śmiał się razem z nim, miał stać się jego partnerem w zespole. Ray podszedł do niego i pomógł wstać z ziemi. Następnie odłączyli ukochaną, a on delikatnie schował ją do futerału. Pozostawił wspartą o obity materiałem mebel i ruszył za szatynem po schodach do góry z obietnicą, że dostanie kawałek świeżo upieczonej pizzy. Czuł się wolny i szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy.
Reszta popołudnia zleciała mu niepokojąco szybko. Ray pożyczył mu kilka komiksów, oddał aż połowę pizzy, po czym urządzili turniej gier wideo. Iero na początku nie radził sobie zbytnio z zaprawionym w bojach młodym Toro, lecz po kilku rundach nie przegrywał już tak szybko. Jednak wiele brakowało mu do wprawy. Popychali się i śmiali, robili wszystko, by rozproszyć tego drugiego. Ich rozgrywki nie należały do tych specjalnie sprawiedliwych, ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Czymże by była prawdziwa rozgrywka na ekranie, gdyby graczom nie przybyło kilka siniaków od potyczek przed telewizorem? ,,Liczy się spryt i refleks’’ – powiedział Ray, gdy udało mu się wytrącić pada Frankowi z ręki. Iero zrozumiał to doskonale i już po chwili starszy musiał pośpiesznie podłączać swojego, gdyż młodszy cwanie odłączył nogą kabelek Toro od konsoli.
- Frank, to nie fair, na pudełku wyraźnie pisało, że do gry używa się rąk – podsumował i zapauzował rozgrywkę, chcąc podłączyć swój kontroler pod maszynę.
- Sądzę, że też pisało na temat tego, że od gry można dostać ataku epilepsji i nie poleca się jej dla użytkowników poniżej trzynastego roku życia, a gwarantuję ci, że psychikę to masz ośmioletniego dzieciaka – skwitował Frank i prychnął z sarkazmem.
- Odezwał się pan dorosły, co nie umie grać zgodnie z zasadami!
- To ty zacząłeś! Gdy wreszcie zacząłem wygrywać celowo szturchnąłeś mnie w bok! – odpowiedział z wyrazem twarzy rozeźlonego przedszkolaka.
- Czego jeszcze! To był przypadek!
- Ta, z ciebie to jeden wielki przypadek!
- Siedź cicho. Sam jesteś ofiarą pękniętej prezerwatywy – wywalił w jego stronę język.
- TERAZ TO ŻEŚ PRZECHOLOWAŁ FACET! – wykrzyknął i rzucił się na Raya, przygniatając go do ziemi.
Jednak tamten się nie poddał, zwinnym wysmyknął się spod kleszczy Franka. Przepychanka rozpoczęła się na dobre, oboje przewracali się nawzajem, skończył się tym, że Iero z całej siły przywalił starszemu z pięści w twarz, tak, że pozostawił mu tam pięknego krwiaka. Wytrzeszczył oczy przerażony i wydusił z siebie tylko jeden dźwięk.
- Ups...
I zaczęła się sieka, pełna przewrotów, turlania się, przestawiania mebli i tłuczenia szklanek. Oboje w końcu padli zdyszani, poobijani, z kolekcją nowych siniaków.
To krótkie, aczkolwiek pełne emocji wydarzenie nauczyło Raya czegoś istotnego – pewne odruchy samoobronne Franka są automatyczne i w miarę możliwości, nigdy, ale to przenigdy nie należy ufać mu całkowicie w czymkolwiek, co nie jest brane na poważnie. Frank większość rzeczy traktuje naprawdę poważnie.
Frank uświadomił sobie, że powinien już wracać. Niechętnie dopił resztkę soku ze szklanki i wstał z ziemi, przepraszając brązowowłosego za kłopot i bójkę. Czuł się nieco niezręcznie, w końcu on, małe i chude chuchro naznaczyło twarz Raya naprawdę pokaźnym siniakiem. Jedyne, co mu przyszło do głowy to uśmiechnąć się i powiedzieć komplement, że naprawdę, nie wygląda to aż tak źle. Jednak Toro chyba nie odebrał tego tak, jak Frank miał na myśli i prędko wypchnął go za drzwi. Jednak pożegnał się z nim bardzo przyjacielsko, komentując, że ‘do wesela się zagoi’.  
Frank wrócił do domu i był zdecydowanie bardziej szczęśliwszy niż zwykle. Odłożył gitarę koło schodów i wszedł do kuchni po coś do picia. Jego nastrój uległ drastycznej zmianie, gdy spostrzegł, że na krześle przy stoliku siedzi jego ojciec i czyta starą gazetę.
- Gdzie byłeś? – spytał, nie odrywając wzroku od pisma.
- U kolegi – odparł Frank i sięgnął do lodówki po kartonik mleka. Wyciągnął szklankę z szafki i wlał do niej trochę białej cieczy.
- Przecież nie masz kolegów.
-Tak się składa, że mam – mówił spokojnie i napił się, pośpiesznie, chcąc jak najszybciej wyjść z pomieszczenia, jednocześnie sprawiając wrażenie niewzruszonego.
- Dziewczyny też nie masz….
- Gdybyś co tydzień nie obijał mi mordy, może chociaż jedna nie bałaby się na mnie spojrzeć – warknął i ugryzł się w język. Czuł, że robi mu się gorąco. Zdawał sobie sprawę, że jego słowa mogą mieć nieprzyjemne konsekwencje. Ale ojciec siedział, nie przerywając czytania.
- Jak wychodzisz to zostawiaj jakąś informację – powiedział spokojnie i wziął łyka z kubka stojącego na stole.
- Bo uwierzę, że cię to obchodzi  – mruknął i skierował się w stronę wyjścia.
- Ciągle za ciebie odpowiadam.
- Tak? Niby kiedy? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ja jestem sam, nie mam ojca, umarł razem z mamą – czuł, że balansuje na granicy. Na granicy własnego opanowania, jak również i ojcowskiego.
- Zamknij się, gówniarzu! – warknął i trzasnął gazetą w stół. – To ja płacę rachunki, pamiętaj o tym, nie musisz pracować tylko opierdalasz się w tej szkole. I masz się zamknąć i mnie słuchać, zrozumiano?!
- Kiedyś…. Kiedyś byłeś inny – wyszeptał i pobiegł do swojego pokoju, po drodze chwytając gitarę.
Opadł bezwładnie na łóżko i zamknął oczy. Był zmęczony całym dniem, nieprzespana noc spędzona nad piosenką i pobyt u Raya, dał mu swego rodzaju satysfakcję. Coś mu się w końcu udało. Miał przyjaciela. Nawet dwóch, wliczając w to Gerarda. Wszystko zaczynało nabierać jaśniejszych kolorów ale… ciągle pozostawały te szare cienie, które ciągnęły się za nim cokolwiek by nie robił. Delikatnie dręczyły jego myśli, wżerały się w podświadomość by istnieć w snach. A on… on po prostu chciał by było normalnie. Być zwykłym dzieckiem, takim jak setki innych, w normalnych rodzinach, chodzić z przyjaciółmi na imprezy i nie przejmować się tym, że nie wiadomo, czy będzie miał co włożyć do garnka. Mieć świadomość, że nie jest sam, ktoś go kocha i zależy mu na jego życiu.  Żyjąc żyć dla kogoś, a nie egzystować tylko i wyłącznie dlatego, że nie chciał siebie zabić. Nie chciał połknąć tabletek, nie chciał zacisnąć powrozu na szyi, nie chciał spuścić z swoich żył całej krwi. Nie pociągało go to, lecz… pamiętał wyraz twarzy Gerarda, gdy rozcinał swoją skórę. To było coś w rodzaju pasji i przyjemności. Jakby… jakby nie było to rozcinaniem skóry i wylewaniem z siebie szkarłatniej cieczy, tylko jakimś przyjemnym łaskotaniem.  Jednak bał się i poprzysiągł sobie, że nie tknie błyszczącej blaszki. To… nie dla niego, w końcu pociągało go życie, a nie śmierć.
Obrócił się tak, by móc patrzeć w sufit. Poczuł coś, czego wcześniej nigdy nie czuł – chciał zapalić.
Nigdy nie palił… zbyt wiele. Praktycznie raz czy dwa razy zaciągnął się nieudolnie szarym dymem, lecz owe uczucie nie podobało mu się zupełnie. Tknięty impulsem wyciągnął trochę pieniędzy, które zaoszczędził i po cichu zszedł na dół. –Nie. To głupie. – powiedział jego rozsądek, w końcu fajki nie były najlepszą rzeczą na spożytkowanie tak ciężko odkładanych pieniędzy. Zatrzymał się na schodach i zachwiał. Jednak zaczął stawiać kolejne kroki w stronę wyjścia, coraz bardziej pewny swojego niezdrowego pomysłu. – Na coś trzeba umrzeć. – podsumował i wyszedł na zewnątrz.
Na dworze zapanowała już noc i było mu dość chłodno. Jego ramiona okrywał tylko t-shirt i cienka bluza. Kierował swoje kroki do znanego w całej okolicy sklepiku, gdzie sprzedawano wszystko każdemu, miejsce gdzie zaopatrywała się w alkohol i papierosy większość młodzieży szkolnej. Był to niewielki wolno-stojący budynek z ścianami w kolorze brudnej żółci. Gdzieniegdzie odpadał tynk, a szyba była pęknięta w rogu. Westchnął i przekroczył próg sklepiku.
- Poproszę paczkę papierosów. – starał się zachowywać jak najbardziej naturalnie, jednak dobitnie mu to nie wychodziło.
- Pierwszy raz kupujesz fajki? – zagadnął sprzedawca i popatrzył się na niego z półuśmiechem.
- Właściwie to tak, aż tak widać? – odpowiedział i rozluźnił się zupełnie, gdy jego niezorientowanie wyszło na jaw.
- Wszystkie młodziki tak się zachowują, gdy się jeszcze nie znają. Spokojnie młody, na początek proponowałbym ci te czerwone, są dobre i nie drażnią tak mocno jak pozostałe, chyba, że wolisz miętowe, ale miętowe są dla cieniasów. -  wsparł brudne dłonie o ladę i wlepił swój przenikliwy wzrok w Franka.
- Zatem wezmę czerwone… - sięgnął do kieszeni po dziesięciodolarowy banknot.
- Cztery dolce. – sprzedawca nawet nie nabił towaru na licznik, tylko wziął pieniądze i oddał resztę. Frank przeliczył drobne i gdy się zgadzało, zabrał paczkę, obok której mężczyzna położył zapalniczkę. – Przyda ci się.
- Dziękuję panu – podziękował i wyszedł z sklepiku na dwór. Postanowił udać się na krótki spacer, a jako cel obrał sobie pobliski park.
Niebo było rozgwieżdżone, co sprzyjało mieszanemu nastrojowi Franka. Przymknął oczy i na ślepo kierował swoje kroki w dobrze znaną stronę. Nie myślał o niczym konkretnym, po prostu odpoczywał. Błoga cisza i ciemność, od czasu do czasu przetykana światłami latarni. Poczuł, jakby to była jego kraina. Było mu tu dobrze.
Gdy trafił do celu, podszedł do jednego z drzew i usiadł przy jego konarach. Odpakował paczkę papierosów i wyciągnął z niej jednego. Resztę schował do kieszeni i wziął zapalniczkę. Rozbłysnął jasny płomień, a on przez chwilę po prostu go obserwował. Czuł, że pomimo tego, że jest tak drobny, jest również ciepły. A jemu było zimno, zarówno na ciele jak i… na duszy. Był wychłodzony, chociaż starał się krzesać iskry o wszystko, co mógł. Na marne, wiedział o tym. Chociaż teraz miał tę nadzieję, w którą wierzył. Ta nadzieja była jego płomykiem, który powoli ogrzewał jego serce, pomimo swojej maleńkości.
Zapalił papierosa i pozwolił, by siwy dym wypełnił jego płuca. Na początku zakrztusił się, lecz po kilku próbach udało mu się przekonać swój organizm do nowego stanu. Jego mięśnie zaczęły się rozluźniać. Istotnie, właśnie tego potrzebował.

~~

Z okazji Święta Bananowych Kangurów macie rozdział o godzinę i sześć minut wcześniej!
PS. JEŚLI CHODZI O NIESZCZĘSNĄ INTERPUNKCJE ROZDZIAŁ ZOSTAŁ ZAMIESZCZONY W NIEDOBORZE KROPKOWO-PRZECINKOWYM PANNA WAR MACHINE POPRAWI TO JUTRO TAK WIĘC PRZEŻYJCIE I ŚWIĘTUJCIE DALEJ NIEBAWEM ŚWIAT WRÓCI DO ŁADU! ~Zombies 
JUŻ, DZIAŁA! ~War
Wiwat, Wiwat! ~ Zombies

Ach, i jeśli chcecie zobaczyć co robią autorki gdy im się nudzi, to zapraszamy do zakładki The Suburbs” (;

6 komentarzy:

  1. Cudowne ;) Bardzo mi się spodobała, nie tylko ta cześć, ale i cały blog. Opisy oryginalne :3 Szczególnie dobry początek, wykonanie piosenki.
    No i uwielbiam postać Franka ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O łał *_______* Nie wiem w sumie jak to skomentować, prócz tego, że rozdział bardzo mi się podobał. Lekki i przyjemny, choć momentami robiło się... gorąco? No, jakoś tak. Myślałam, że ojciec Franka znowu coś mu zrobi, czego oczywiście bym nie przeżyła, bo uważam, że to straszne krzywdzić własne dziecko, ale w sumie to wszystko gra. Tylko też mam pewne podejrzenia moje panie, co do waszej... niezdrowej psychiki, że Frank, siedząc tak sobie samotnie po ciemku może wpaść w pewne kłopoty. No, ale tego dowiem się już w następnym rozdziale i... Bon Voyage! xD Weny życzę :3

    OdpowiedzUsuń
  3. Uooo, świetne rzeczy ja tu czytam *.* Rozdział bardzo dobry, podoba mi się i to strasznie. Jak sobie wyobraziłam te przepychanki Raya i Franka, to aż mi się śmiać chciało. Coś jak ja z moim bratem xD A potem ten odruch - wow to było ostre. Z początku nawet nie załapałam o co chodzi, bo mi tekst uciekł. A za drugim takie wielkie "czooo?" na twarzy o.0 I przemyślenia, genialne. Jak większość moich, kiedy mam czas dla siebie lub... po prostu jestem smutna. A z jego ojcem, bałam się trochę, balansował jak najbardziej na granicy, ale na szczęście nic się nie stało. I ostatni element też bardzo przyjemny, jak go czytałam, to mogę nawet przyznać, że rozluźniający. Palący Frank - ma wyobraźnia zadowolona jest :3

    Nom, to takie tam... Weny życzę ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. Co, tak szybko koniec? o.O Ale jaaaak? Może mi się wydaje, ale poprzednie chyba były dłuższe. I gdzie jest Gerard?
    To było naprawdę dobre. Tylko Franio mnie wkurzył. Jeśli chodzi o fajki to jestem bardzo anty. Zdecydowanie zły pomysł.

    ~ Rat (ImaginaryMiss)

    OdpowiedzUsuń
  5. W każdym opo albo Franio pali, albo Gerard, albo lepiej - oboje! Ale spoko, wszystkie moje postaci palą, więc nie przeszkadza mi to ani trochę.
    Dobrze, że ojciec nic mu nie zrobił za tą odzywkę. Na mnie pewnie zaczęliby już mordę drzeć, ale to tak nawiasem mówiąc. Ale mu nie przypieprzył, to najważniejsze. Już i tak zarobił parę siniaków przez te popychanki z Rayem ;)
    Jak zawsze króciutko, ale fajnie. I FRERARD, GDZIE JEST FRERARD?! ;_;
    Pozdro, xoxo
    Ps: Przepraszam, że poprzedniego rozdziału nie skomentowałam, ale nie zdążyłam ._.

    OdpowiedzUsuń