wtorek, 16 kwietnia 2013

{011} Preparation to Fall


i’m gonna be released from behind these lines
Florence + The Machine ~  Leave My Body

Niepokój ogarniał cały jego organizm, a on jak przez mgłę wydawał członkom komendy. Spinał każdy mięsień w odpowiedniej kolejności, powtarzając w myślach wersy swojej własnej pieśni.

I think of running away.

Wziął głębszy oddech, jaskrawy blask uderzył w jego oczy. Jego serce biło, a on śpiewał duszą. Jego dusza była rozentuzjazmowana, jednocześnie niezwykle przerażona, miotała się po jego wnętrzu, podszeptując coraz to bardziej niepokojące scenariusze. Jednak on trwał w swoim zamierzeniu, ponawiał skurcze i podążał dalej. Śpiewał, by uśpić strach, który mu towarzyszył. Obserwował wszystko dookoła, chłonąc każdy impuls z otoczenia. Myślał o utworze, wygrywał go we własnej głowie. Nie czuł się zbyt dobrze. Nie był pewny tego, czy robi słusznie. Jego dusza nie należała do takich, które lubią się obnażać. A teraz będzie musiał otworzyć ją przed kimś obcym. Nie podobało mu się to, jednak uparcie wierzył, że robi dobrze. W końcu… ludzie powinni otwierać się na innych, lecz ta zdolność została dawno zatuszowana, przez setki większych i drobniejszych zdrad, kaleczących słów… wziął kolejny głęboki oddech, czuł, że robi mu się gorąco a serce przyśpiesza. Zacisnął palce na materiale futerału. Już był blisko.
Trzy ciche puknięcia w głuchą przestrzeń, potem świst i ruch powietrza. Poczuł dobrze mu znany zapach. Alkohol. Zignorował ów woń, pozwolił, by zaprowadzono go wraz z Nią do wnętrza pomieszczenia. Ona milczała, jak zwykle, gdy nie brał jej w dłonie. Zaraz miała zabrzmieć za jego sprawą. Denerwował się, do jego głowy docierały puste słowa znajomego. Nie było niczego, co mogłoby go teraz uspokoić. Nie chciał kompletnie się odprężyć, uznał, że lekkie spięcie będzie idealnym stanem. Rozluźnić struny głosowe. Rozluźnić ręce. Otworzyć duszę. Stał w ciszy, czuł jak jego klatka piersiowa unosi się szybko i opada, jakby miał się rozpłakać. Rozrywał właśnie barierę wewnątrz siebie, co przepełniało go strachem, tak jak boimy się iść samotnie w nieznaną stronę. Wyciągnął drżącymi rękoma Ją z futerału i przewiesił na swoim ramieniu. Ułożył tak, by zarówno jej, jak i jemu było wygodnie. Ktoś ją podpiął. Czuł, jak podskakuje mu ciśnienie, jak palą go koniuszki uszu. Słyszy krótką komendę, rozkaz, ostatnie słowo przed czymś, na co tyle czekał i tak się obawiał. Westchnął głęboko, zamknął oczy i drżąc zaczął wykonywać to, nad czym tak wiele pracował. Otworzył usta w niemym krzyku, czując, że to jest ten moment. Że jeśli teraz tego nie zrobi, to nie zrobi tego nigdy. W chwili, gdy pierwszy dźwięk opuścił jego wargi, poczuł coś niesamowitego. Poczuł, że jest sobą w swoim ciele. Poczuł, że to jest to, że ma pełną kontrolę nad całą swoją istotą. Że go to podnieca, że jest to wspaniałe i nowe, tak strasznie niesamowite. Że żyje, że Ona jest z nim, że po za tym nie istnieje kompletnie nic. Że mógłby rozwalić statuę wolności jedną nutą, że mógłby zawładnąć światem za pomocą tylko sześciu strun. Czuł się wspaniale, pomimo tego, że całym sercem wyśpiewywał coś, co było dla niego trudne. Wyrzucał swoje cierpienia na zewnątrz, stając się przez to silniejszym, jednak jednocześnie lżejszym, zrzucając trochę ciężaru trosk z własnych ramion. To było to, czego od tak dawna potrzebował.  Gdy zakończył utwór, poczuł się niesamowicie… zdziwiony. Już? Tak szybko? Co dopiero rozwinął skrzydła i sięgnął nieba, a już jest na ziemi? Jego oddech był przyśpieszony, serce waliło jak młot, lecz to wszystko powoli ustępowało. Zaśmiał się radośnie i usiadł na ziemi. Pocałował ukochaną w gryf i dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że jest ktoś jeszcze. Ray zaś po prostu siedział na starej kanapie z nieruchomym wyrazem twarzy. Zdezorientowało to Franka, przycisnął do siebie instrument, jakby tulił się do pluszowej zabawki. Czekał na werdykt, jakiekolwiek słowo.
I usłyszał, a jego serce o mały włos nie wyrwało się z piersi. Był szczęśliwy i śmiał się, prawie płacząc. Było mu cudownie. Tak dobrze, tak perfekcyjnie, zapomniał o wszystkich swoich problemach, teraz liczyła się tylko ta chwila. Został zaakceptowany, a nawet pochwalony. Będzie grał. Chłopak, który siedział na kanapie i śmiał się razem z nim, miał stać się jego partnerem w zespole. Ray podszedł do niego i pomógł wstać z ziemi. Następnie odłączyli ukochaną, a on delikatnie schował ją do futerału. Pozostawił wspartą o obity materiałem mebel i ruszył za szatynem po schodach do góry z obietnicą, że dostanie kawałek świeżo upieczonej pizzy. Czuł się wolny i szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy.
Reszta popołudnia zleciała mu niepokojąco szybko. Ray pożyczył mu kilka komiksów, oddał aż połowę pizzy, po czym urządzili turniej gier wideo. Iero na początku nie radził sobie zbytnio z zaprawionym w bojach młodym Toro, lecz po kilku rundach nie przegrywał już tak szybko. Jednak wiele brakowało mu do wprawy. Popychali się i śmiali, robili wszystko, by rozproszyć tego drugiego. Ich rozgrywki nie należały do tych specjalnie sprawiedliwych, ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Czymże by była prawdziwa rozgrywka na ekranie, gdyby graczom nie przybyło kilka siniaków od potyczek przed telewizorem? ,,Liczy się spryt i refleks’’ – powiedział Ray, gdy udało mu się wytrącić pada Frankowi z ręki. Iero zrozumiał to doskonale i już po chwili starszy musiał pośpiesznie podłączać swojego, gdyż młodszy cwanie odłączył nogą kabelek Toro od konsoli.
- Frank, to nie fair, na pudełku wyraźnie pisało, że do gry używa się rąk – podsumował i zapauzował rozgrywkę, chcąc podłączyć swój kontroler pod maszynę.
- Sądzę, że też pisało na temat tego, że od gry można dostać ataku epilepsji i nie poleca się jej dla użytkowników poniżej trzynastego roku życia, a gwarantuję ci, że psychikę to masz ośmioletniego dzieciaka – skwitował Frank i prychnął z sarkazmem.
- Odezwał się pan dorosły, co nie umie grać zgodnie z zasadami!
- To ty zacząłeś! Gdy wreszcie zacząłem wygrywać celowo szturchnąłeś mnie w bok! – odpowiedział z wyrazem twarzy rozeźlonego przedszkolaka.
- Czego jeszcze! To był przypadek!
- Ta, z ciebie to jeden wielki przypadek!
- Siedź cicho. Sam jesteś ofiarą pękniętej prezerwatywy – wywalił w jego stronę język.
- TERAZ TO ŻEŚ PRZECHOLOWAŁ FACET! – wykrzyknął i rzucił się na Raya, przygniatając go do ziemi.
Jednak tamten się nie poddał, zwinnym wysmyknął się spod kleszczy Franka. Przepychanka rozpoczęła się na dobre, oboje przewracali się nawzajem, skończył się tym, że Iero z całej siły przywalił starszemu z pięści w twarz, tak, że pozostawił mu tam pięknego krwiaka. Wytrzeszczył oczy przerażony i wydusił z siebie tylko jeden dźwięk.
- Ups...
I zaczęła się sieka, pełna przewrotów, turlania się, przestawiania mebli i tłuczenia szklanek. Oboje w końcu padli zdyszani, poobijani, z kolekcją nowych siniaków.
To krótkie, aczkolwiek pełne emocji wydarzenie nauczyło Raya czegoś istotnego – pewne odruchy samoobronne Franka są automatyczne i w miarę możliwości, nigdy, ale to przenigdy nie należy ufać mu całkowicie w czymkolwiek, co nie jest brane na poważnie. Frank większość rzeczy traktuje naprawdę poważnie.
Frank uświadomił sobie, że powinien już wracać. Niechętnie dopił resztkę soku ze szklanki i wstał z ziemi, przepraszając brązowowłosego za kłopot i bójkę. Czuł się nieco niezręcznie, w końcu on, małe i chude chuchro naznaczyło twarz Raya naprawdę pokaźnym siniakiem. Jedyne, co mu przyszło do głowy to uśmiechnąć się i powiedzieć komplement, że naprawdę, nie wygląda to aż tak źle. Jednak Toro chyba nie odebrał tego tak, jak Frank miał na myśli i prędko wypchnął go za drzwi. Jednak pożegnał się z nim bardzo przyjacielsko, komentując, że ‘do wesela się zagoi’.  
Frank wrócił do domu i był zdecydowanie bardziej szczęśliwszy niż zwykle. Odłożył gitarę koło schodów i wszedł do kuchni po coś do picia. Jego nastrój uległ drastycznej zmianie, gdy spostrzegł, że na krześle przy stoliku siedzi jego ojciec i czyta starą gazetę.
- Gdzie byłeś? – spytał, nie odrywając wzroku od pisma.
- U kolegi – odparł Frank i sięgnął do lodówki po kartonik mleka. Wyciągnął szklankę z szafki i wlał do niej trochę białej cieczy.
- Przecież nie masz kolegów.
-Tak się składa, że mam – mówił spokojnie i napił się, pośpiesznie, chcąc jak najszybciej wyjść z pomieszczenia, jednocześnie sprawiając wrażenie niewzruszonego.
- Dziewczyny też nie masz….
- Gdybyś co tydzień nie obijał mi mordy, może chociaż jedna nie bałaby się na mnie spojrzeć – warknął i ugryzł się w język. Czuł, że robi mu się gorąco. Zdawał sobie sprawę, że jego słowa mogą mieć nieprzyjemne konsekwencje. Ale ojciec siedział, nie przerywając czytania.
- Jak wychodzisz to zostawiaj jakąś informację – powiedział spokojnie i wziął łyka z kubka stojącego na stole.
- Bo uwierzę, że cię to obchodzi  – mruknął i skierował się w stronę wyjścia.
- Ciągle za ciebie odpowiadam.
- Tak? Niby kiedy? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ja jestem sam, nie mam ojca, umarł razem z mamą – czuł, że balansuje na granicy. Na granicy własnego opanowania, jak również i ojcowskiego.
- Zamknij się, gówniarzu! – warknął i trzasnął gazetą w stół. – To ja płacę rachunki, pamiętaj o tym, nie musisz pracować tylko opierdalasz się w tej szkole. I masz się zamknąć i mnie słuchać, zrozumiano?!
- Kiedyś…. Kiedyś byłeś inny – wyszeptał i pobiegł do swojego pokoju, po drodze chwytając gitarę.
Opadł bezwładnie na łóżko i zamknął oczy. Był zmęczony całym dniem, nieprzespana noc spędzona nad piosenką i pobyt u Raya, dał mu swego rodzaju satysfakcję. Coś mu się w końcu udało. Miał przyjaciela. Nawet dwóch, wliczając w to Gerarda. Wszystko zaczynało nabierać jaśniejszych kolorów ale… ciągle pozostawały te szare cienie, które ciągnęły się za nim cokolwiek by nie robił. Delikatnie dręczyły jego myśli, wżerały się w podświadomość by istnieć w snach. A on… on po prostu chciał by było normalnie. Być zwykłym dzieckiem, takim jak setki innych, w normalnych rodzinach, chodzić z przyjaciółmi na imprezy i nie przejmować się tym, że nie wiadomo, czy będzie miał co włożyć do garnka. Mieć świadomość, że nie jest sam, ktoś go kocha i zależy mu na jego życiu.  Żyjąc żyć dla kogoś, a nie egzystować tylko i wyłącznie dlatego, że nie chciał siebie zabić. Nie chciał połknąć tabletek, nie chciał zacisnąć powrozu na szyi, nie chciał spuścić z swoich żył całej krwi. Nie pociągało go to, lecz… pamiętał wyraz twarzy Gerarda, gdy rozcinał swoją skórę. To było coś w rodzaju pasji i przyjemności. Jakby… jakby nie było to rozcinaniem skóry i wylewaniem z siebie szkarłatniej cieczy, tylko jakimś przyjemnym łaskotaniem.  Jednak bał się i poprzysiągł sobie, że nie tknie błyszczącej blaszki. To… nie dla niego, w końcu pociągało go życie, a nie śmierć.
Obrócił się tak, by móc patrzeć w sufit. Poczuł coś, czego wcześniej nigdy nie czuł – chciał zapalić.
Nigdy nie palił… zbyt wiele. Praktycznie raz czy dwa razy zaciągnął się nieudolnie szarym dymem, lecz owe uczucie nie podobało mu się zupełnie. Tknięty impulsem wyciągnął trochę pieniędzy, które zaoszczędził i po cichu zszedł na dół. –Nie. To głupie. – powiedział jego rozsądek, w końcu fajki nie były najlepszą rzeczą na spożytkowanie tak ciężko odkładanych pieniędzy. Zatrzymał się na schodach i zachwiał. Jednak zaczął stawiać kolejne kroki w stronę wyjścia, coraz bardziej pewny swojego niezdrowego pomysłu. – Na coś trzeba umrzeć. – podsumował i wyszedł na zewnątrz.
Na dworze zapanowała już noc i było mu dość chłodno. Jego ramiona okrywał tylko t-shirt i cienka bluza. Kierował swoje kroki do znanego w całej okolicy sklepiku, gdzie sprzedawano wszystko każdemu, miejsce gdzie zaopatrywała się w alkohol i papierosy większość młodzieży szkolnej. Był to niewielki wolno-stojący budynek z ścianami w kolorze brudnej żółci. Gdzieniegdzie odpadał tynk, a szyba była pęknięta w rogu. Westchnął i przekroczył próg sklepiku.
- Poproszę paczkę papierosów. – starał się zachowywać jak najbardziej naturalnie, jednak dobitnie mu to nie wychodziło.
- Pierwszy raz kupujesz fajki? – zagadnął sprzedawca i popatrzył się na niego z półuśmiechem.
- Właściwie to tak, aż tak widać? – odpowiedział i rozluźnił się zupełnie, gdy jego niezorientowanie wyszło na jaw.
- Wszystkie młodziki tak się zachowują, gdy się jeszcze nie znają. Spokojnie młody, na początek proponowałbym ci te czerwone, są dobre i nie drażnią tak mocno jak pozostałe, chyba, że wolisz miętowe, ale miętowe są dla cieniasów. -  wsparł brudne dłonie o ladę i wlepił swój przenikliwy wzrok w Franka.
- Zatem wezmę czerwone… - sięgnął do kieszeni po dziesięciodolarowy banknot.
- Cztery dolce. – sprzedawca nawet nie nabił towaru na licznik, tylko wziął pieniądze i oddał resztę. Frank przeliczył drobne i gdy się zgadzało, zabrał paczkę, obok której mężczyzna położył zapalniczkę. – Przyda ci się.
- Dziękuję panu – podziękował i wyszedł z sklepiku na dwór. Postanowił udać się na krótki spacer, a jako cel obrał sobie pobliski park.
Niebo było rozgwieżdżone, co sprzyjało mieszanemu nastrojowi Franka. Przymknął oczy i na ślepo kierował swoje kroki w dobrze znaną stronę. Nie myślał o niczym konkretnym, po prostu odpoczywał. Błoga cisza i ciemność, od czasu do czasu przetykana światłami latarni. Poczuł, jakby to była jego kraina. Było mu tu dobrze.
Gdy trafił do celu, podszedł do jednego z drzew i usiadł przy jego konarach. Odpakował paczkę papierosów i wyciągnął z niej jednego. Resztę schował do kieszeni i wziął zapalniczkę. Rozbłysnął jasny płomień, a on przez chwilę po prostu go obserwował. Czuł, że pomimo tego, że jest tak drobny, jest również ciepły. A jemu było zimno, zarówno na ciele jak i… na duszy. Był wychłodzony, chociaż starał się krzesać iskry o wszystko, co mógł. Na marne, wiedział o tym. Chociaż teraz miał tę nadzieję, w którą wierzył. Ta nadzieja była jego płomykiem, który powoli ogrzewał jego serce, pomimo swojej maleńkości.
Zapalił papierosa i pozwolił, by siwy dym wypełnił jego płuca. Na początku zakrztusił się, lecz po kilku próbach udało mu się przekonać swój organizm do nowego stanu. Jego mięśnie zaczęły się rozluźniać. Istotnie, właśnie tego potrzebował.

~~

Z okazji Święta Bananowych Kangurów macie rozdział o godzinę i sześć minut wcześniej!
PS. JEŚLI CHODZI O NIESZCZĘSNĄ INTERPUNKCJE ROZDZIAŁ ZOSTAŁ ZAMIESZCZONY W NIEDOBORZE KROPKOWO-PRZECINKOWYM PANNA WAR MACHINE POPRAWI TO JUTRO TAK WIĘC PRZEŻYJCIE I ŚWIĘTUJCIE DALEJ NIEBAWEM ŚWIAT WRÓCI DO ŁADU! ~Zombies 
JUŻ, DZIAŁA! ~War
Wiwat, Wiwat! ~ Zombies

Ach, i jeśli chcecie zobaczyć co robią autorki gdy im się nudzi, to zapraszamy do zakładki The Suburbs” (;

środa, 3 kwietnia 2013

{010} Preparation to Fall



you are the hole in my head, you are the space in my bed
Florence + the Machine ~ No Light, No Light


Słońce delikatnie przedarło się przez deszczowe chmury, rzucając nieco ciepłego blasku na zakończenie dnia. Rozświetlało kropelki wody, którymi deszcz zrosił szyby mieszkań i witryny sklepowe. Pomarańczowe światło dawało wrażenie ciepła i wyciszało każdego, kto miał ochotę się nim delektować. Dawało też swego rodzaju nadzieję, że nawet gdy na niebie ciążą same czarne chmury, nie znaczy to, że nie może pokazać  się nam słońce. Był to wyjątkowo ładny zachód.
Frank przysunął się bliżej monitora i skupił wzrok na rozedrganej postaci po drugiej stronie. Poczekał jeszcze chwilkę, by tamten się chociaż trochę uspokoił, po czym jak najłagodniejszym głosem zaczął mówić.
- Masz brata? Nigdy nie mówiłeś zbyt wiele o swojej rodzinie i sądziłem, że jesteś jedynakiem.
- Mam młodszego brata, ma na imię Mikey i źle z nim… - powiedział bez ogródek. - Cholernie się o niego martwię, jak to o rodzeństwo, to całkiem naturalne, prawda? – spytał i podniósł wzrok na Franka.
- Nie wiem....  – westchnął i oparł się wygodniej. Przełknął ślinę, starając się opanować wszelkie emocje, które zaczęły do niego docierać. – Nie mam rodzeństwa. Nie mam. Co z twoim bratem?
-Mikey... On choruje… - powiedział cicho i objął się rękoma. Starał się uspokoić zarówno oddech jak i roztrzęsione ciało. Jednak wszystko wracało jak bumerang, minuta spokoju owocowała dwiema kolejnymi roztrzęsienia. Nie potrafił opanować tego, co kotłowało się w jego wnętrzu. Chociaż się starał, to i tak przechodziło dalej, uzewnętrzniało się, obnażało go. 
Między nimi zapadła całkowita cisza, przerywana szumem pracujących komputerów. Gerard wlepił swój wzrok w podłogę, czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony szatyna. Potrzebował tego, potrzebował słów płynących z ust chłopaka, pragnąc, by te dały mu ukojenie. Chociaż… nie był pewien, czy cokolwiek mogłoby mu je przynieść. W pewnych chwilach po prostu nie możemy być spokojni, zwłaszcza, jeśli niepokój dotyczy tego, co jest nam naprawdę bliskie. A czy cóż może być bardziej bliskie od brata, którego kocha się całym sercem? Gerard był tym starszym i po prostu czuł, że powinien chronić Mikey'ego przed wszystkim, nie powinien pozwolić na jego cierpienie, przyjąć cały ból na własne barki.  Ale nie mógł tego zrobić, było to po prostu fizycznie niemożliwe. Chociaż w tym momencie miał gdzieś jakąkolwiek fizykę. Tak być nie powinno i tyle.
- Gerard… - odezwał się Iero i przeniósł swój wzrok na twarz czarnowłosego - Na niektóre rzeczy naprawdę nie mamy wpływu. – urwał, wciąż zbierając odpowiednie słowa. - Czasem jesteśmy totalnie bezsilni, czasem pojawia się nikła nadzieja. Sądzę, że warto w nią wierzyć. Choroby pokazują, że tak naprawdę jesteśmy tylko nic nie znaczącymi ludźmi, Gerry. I… chyba musimy to zaakceptować. Wymyślamy lekarstwa, próbujemy bawić się w bogów… I warto wierzyć, że to ma jakiś sens. - skończył mówić i oparł się na krześle. Obserwował jak drżą wargi towarzysza, który w dalszym ciągu próbował opanować własne ciało.
- Nie wie, co mu jest – powiedział, prawie szeptem i wbił wzrok w  klawiaturę laptopa. - Nikt nie wie. W krwi nic nie ma, w mózgu nic nie ma, a słabnie z każdym dniem. Boję się, że już go nie zobaczę.
- To dobrze, że się boisz, martwisz. To znaczy, że nie masz serca z kamienia. – przerwał i zatrzymał w płucach powietrze. Po czym szybko je wypuścił i znów zaczął mówić. - Może opowiesz mi o bracie? Chciałbym go poznać, choćby w ten sposób.
Gerard uśmiechnął się słabo i zaczął szeregować wspomnienia związane z młodszym bratem, tak, by to co mówił nabrało jakiegoś sensownego kształtu i nie brzmiało jak bełkot pijanego mężczyzny. W końcu zaczął wypowiadać te myśli, które uznał za istotne.
- Mikey jest… delikatny. Od dziecka miał jakieś problemy ze zdrowiem, matka latała z nim po lekarzach. Wykryli mu astmę. Później nosił okulary. U nas w rodzinie nikt astmy nie miał, a rodzice mieli zdrowy wzrok... Często chorował. Babcia martwiła się, że coś mu się stanie, takie chorowite dziecko... Uwielbia komiksy. – przerwał, by spojrzeć na twarz przyjaciela, po czym nieco zmartwiony dodał - Nie wiem, co chciałbyś wiedzieć, Frank.
- Opowiadaj, nie przejmuj się mną. Mogę wiedzieć tyle, ile będziesz chciał mi powiedzieć – odpowiedział spokojnie i wysilił się na lekki uśmiech. Gerard kontynuował swoją opowieść, wpatrując się w martwy punkt ponad monitorem. Bujał się przy tym lekko, co dawało nieco upiorny efekt w połączeniu z nieładem stworzonym z czarnych włosów na głowie Gerarda i bladą cerą.
- Napisał mi, że tęskni, ale ma zapieprz w szkole i chodzi po lekarzach, nie może przyjechać. Ja niedługo mam pierwsze zaliczenia, muszę malować... Ja chcę się z nim zobaczyć, Frank... Muszę się z nim zobaczyć. Pisał, że matka dostaje szału, gdy coś mu jest. Nie, nie martwi się, tylko musi chodzić z nim po lekarzach. Zawsze tak było. Gdy byliśmy mali i chorowaliśmy, potrafiła chodzić wkurzona przez tydzień, bo nie mogła iść do pracy... Pieprzona pracoholiczka. - położył złożone ręce na biurku i oparł o nie brodę. - Nie wiem, co mu jest. Nikt nie wie co mu jest – powtórzył spanikowanym tonem. Frank milczał z wyraźnie zamyślonym wyrazem twarzy. Analizował wypowiedź Gerarda, próbując dobrać słowa na odpowiedź. Nie miał jednak jak odpowiedzieć, ponieważ Gerard ciągnął dalej. - On sobie sam nie poradzi, ja wiem że sobie nie poradzi. Nie beze mnie, nie z nią. Jest... okropna. Przejęłaby się dopiero, gdyby wylądował w szpitalu, o ile w ogóle. - schował twarz. - Boję się o niego, Frank, bardzo się boję.
Znów zapadła między nimi cisza. Była ona potrzebnym elementem, pozwalała by każdy z nich pozbierał własne myśli, była pełna zrozumienia i akceptacji. A to tej dwójce było potrzebne, pragnęli tego jak niczego innego, lecz tylko oni sami mogli sobie to podarować. Rozumieli siebie, choć czasem jedno nie wierzyło, że drugie może je pojąć. Jednak tak właśnie było. Dlatego byli przyjaciółmi.
- Gerry, to jest całkowicie normalne. Jest ci ciężko, cierpisz z powodu własnych zmartwień jak i cierpień twojego brata. Musisz poradzić sobie z tym sam, sam pokonać cały ten ból. Uwierzyć, że może być lepiej… należy mieć nadzieję, że ta wiara nie zrani cię i nie zawiedzie. Bo cóż innego mógłbyś zrobić? Twój brat ma przyjaciół, a może znasz kogoś, kto mógłby go czasem odwiedzić, sądzę, że mogłoby być mu ciężko, jeśli jest tak jak mówisz. Potrzebuje wsparcia, a wątpię żeby je uzyskiwał od rodzicielki, jeśli jest taka, jak mi ją przedstawiłeś. Znasz kogoś takiego? - podsunął pomysł, chociaż tak naprawdę nie wiedział co można by w tym zakresie zdziałać. Było beznadziejnie.
- Wiesz... Nie za bardzo. W tamtym mieście po pewnym incydencie - przerwał i skierował wzrok z powrotem na ekran. - nie mam żadnych znajomych. Mikey też. My... zawsze trzymaliśmy się we dwoje. Nikt nas nie odwiedzał, rodziców też nie, a gdy się rozwiedli, matka ograniczała kontakty z ludźmi do współpracowników i kilku znajomych, a nas wpychała na zajęcia pozalekcyjne, żeby mieć dzieci z głowy. Tak było od zawsze, nie mieliśmy jakichś przyjaciół... Ale ja poszedłem na studia i… Mikey jest praktycznie sam. Grał przez jakiś czas w zespole, na basowej, ale ze względu na stan zdrowia musiał zrezygnować – w tym momencie Gerard przerwał, tchnięty myślą, która przyszła mu do głowy. Przecież... Frank, tak, Frank mieszkał w tym samym miasteczku, w Belleville. Nie wiedział wprawdzie w której części, ale była to miejscowość nieduża, więc spokojnie trafiłby do domu Way'ów. Obmyśliliby jakąś wymówkę, żeby matka braci tak się nie zdziwiła, i... Mógłby go chociaż raz odwiedzić, by zobaczyć w jakim jest stanie i czego mu potrzeba. Znali się krótko, Gerard czuł się wyjątkowo niezręcznie, w ogóle, cała ta sytuacja była dla niego krępująca. Opowiadać. O rodzinie. Czy to nie brzmi przerażająco? Znał szatyna krótko, nikomu nie powiedział jeszcze tyle o sobie i bliskich. Już zaczynała wykształcać się więź, którą jeszcze nie do końca pojmował - Frank...?  A może... - zaciął się, patrząc na niego błagalnie.
- Słucham? - odpowiedział i usiadł wygodniej.
- Czy... Może... może mógłbyś czasem... go odwiedzić? – powiedział i zacisnął powieki, jakby szatyn mógł go za te słowa pobić. Jednak nic takiego nie nastąpiło, a chłopak jedynie uśmiechnął się, lekko zaskoczony.
- Bardzo chętnie - odpowiedział uprzejmie. – Skoro jesteście rodzeństwem, to a pewno będzie chociaż w pewnej części podobny do ciebie i tak w sumie… miło by było mieć z kim pogadać w cztery oczy. Wspominałeś, że mieszkacie niedaleko….
- Ja... Naprawdę? - spojrzał zdziwiony, że Frank zgodził się od razu. Uśmiechnął się do Iero, jednak po chwili wrócił do siebie – Tak, faktycznie niedaleko. Napiszę ci adres.
- Okej, więc napisz, a ja zapiszę sobie w notesie... Ee, gdzieś tu leżał... - powiedział i zaczął rozglądać się po pokoju. Notes leżał na podłodze. Lekko spięty podniósł go i wlepił oczy w ekran.
Gerard szybko wyprostował się i zaczął stukać palcami na klawiaturze. Po chwili w okienku rozmowy pojawił się krótki adres:


18 Michael Glass Lane
13611 Belleville, Jefferson, NY

- Nie mówiłeś, że mieszkaliście w Belleville... - odparł Frank, zapisując adres. - Zaczynam sądzić, że to miasto to jakiś omen nieszczęść - dodał, trochę dla żartu, starając się rozluźnić atmosferę. Myśl o tym, że będzie musiał wkrótce stanąć twarzą w twarz z bratem chłopaka napełniała go strachem. Nie wiedział czego dokładnie się bał. Ale również był świadomy faktu, że nie może odmówić.
Gerard uśmiechnął się półgębkiem.
- Niewykluczone. Widzisz, nasze rodzinne miasto to już prawie motyw na książkę. Trzeba komuś sprzedać ten pomysł, nie uważasz?*
- Może lepiej nie... jeszcze napiszą, że to skupisko psychopatów tego świata i wymyślą na ten temat jakiegoś pornola. Co jak co, ale ostatnimi czasy pisarze są coraz bardziej popaprani.**
- Z tym to się zgodzę. Więc jak? Nie masz nic przeciwko odwiedzaniu Mikey'ego czasem? Bo nie chcę ci robić kłopotu, rozumiesz…. – jednak spojrzenie Gerarda sygnalizowało coś zupełnie innego. Wyglądało ono na te, które mówi: nawet nie wiesz jak się cieszę, że się zgodziłeś.
- Żaden kłopot. Wolę robić wszystko, niż siedzieć w tym domu. Byleby Mikey potrafił ze mną wytrzymać. – zaśmiał się krótko, starając się zachowywać naturalnie, tak by starszy nie wyłapał wszystkich emocji, które się w nim kotłowały.
- Tylko że... Jest jeden, maleńki problem – twarz Gerard przybrała nieco zakłopotany wyraz. Nerwowo przeczesał palcami włosy.
- Jaki?  - spytał, nieco zaniepokojony.
- Moja... Nasza matka, Frank – odpowiedział, a z jego twarzy znikły wszelkie oznaki radości.
- Rozumiem... nawet nie wiesz, jak bardzo to rozumiem. Jak źle?
- Bardzo źle. Egoistyczna, cyniczna, robiąca wszystko, byle Mikey był tylko przy niej. Bynajmniej nie z miłości. Po prostu zwykła rządzić. W domu i w pracy. Przez długi czas chciała, żebyśmy mieli zajęcia w domu, ale ojciec kategorycznie się nie zgodził. Jedyny zdrowy w tej rodzinie. Gdy wyjechałem, odcięła mnie od brata... Wracając do tematu, chcąc się do niego przedostać, będziesz musiał przed nią nieźle nałgać. Wiarygodnie nałgać, podkreślam. Dlatego właśnie, zdaje mi się, że proszę o zbyt wiele... – westchnął cicho i odwrócił wzrok od monitora.
- Dam radę, spokojnie, nie takie rzeczy się przerabiało. Na jaki temat mam łgać?
- Na każdy. Nazywasz się... Jack. Tak, Jack. Jack Colon. Chodzisz z Mikey'im na zajęcia z matmy, przynosisz mu notatki i chciałbyś się z nim zobaczyć. Gdyby pytała o rodzinę, rodzeństwo, to zmyślaj, byle byś pamiętał, co powiedziałeś. No, i jak będziesz miły, to będzie dla ciebie wprost wspaniała. Powiedzmy... Coś na zasadzie "lekarz kazał przytakiwać" – uśmiechnął się, próbując rozluźnić sytuację.
- Jack Colon. Rozumiem. – pokiwał głową i uśmiechnął się ciepło w stronę czarnowłosego.
- Jezu, Frank... - przeczesał włosy po raz kolejny. - Ja... Jestem naprawdę wdzięczny.
- Nie no, nie ma problemu. Może wiesz jaki ma plan lekcji, albo kiedy najlepiej będzie bym przyszedł? A może potrzebuje czegoś? – znów otworzył notes, gotowy zapisać każde słowo z ust Gerarda.
- Codziennie kończy późno, ale teraz nie wychodzi. Matmę ma codziennie, oprócz środy. Lekcje do szesnastej, jak większość w ich szkole. No... i potrzebuje na pewno kogoś, kto przy nim będzie.
- Obiecuję ci, że będę robił  wszystko co w mojej mocy, a nawet ponad nią - powiedział uroczyście Frank, odkładając notes.
-Dzięki… naprawdę ci dziękuję. To... Dobranoc, Frankie… już późno, śpij dobrze – powiedział Way. Pomachał przyjacielowi do kamerki, po czym rozłączył się i westchnął.
- Gerry, Gerry, Gerry… - powiedział do siebie starszy i chwycił się za głowę. – Co ty odpierdalasz?
________________________

* zacny suchar, milordzie.
** jak wyżej, zacny suchar
~~
Swoje musicie wycierpieć ~Zombies