i’m gonna be released from behind
these lines
Florence + The Machine ~ Leave
My Body
Niepokój ogarniał cały jego organizm, a on jak przez
mgłę wydawał członkom komendy. Spinał
każdy mięsień w odpowiedniej kolejności, powtarzając w myślach wersy swojej
własnej pieśni.
I think of running away.
Wziął głębszy oddech, jaskrawy blask uderzył w jego
oczy. Jego serce biło, a on śpiewał duszą. Jego dusza była rozentuzjazmowana,
jednocześnie niezwykle przerażona, miotała się po jego wnętrzu, podszeptując
coraz to bardziej niepokojące scenariusze. Jednak on trwał w swoim zamierzeniu,
ponawiał skurcze i podążał dalej. Śpiewał, by uśpić strach, który mu
towarzyszył. Obserwował wszystko dookoła, chłonąc każdy impuls z otoczenia. Myślał
o utworze, wygrywał go we własnej głowie. Nie czuł się zbyt dobrze. Nie był
pewny tego, czy robi słusznie. Jego dusza nie należała do takich, które lubią
się obnażać. A teraz będzie musiał otworzyć ją przed kimś obcym. Nie podobało
mu się to, jednak uparcie wierzył, że robi dobrze. W końcu… ludzie powinni
otwierać się na innych, lecz ta zdolność została dawno zatuszowana, przez setki
większych i drobniejszych zdrad, kaleczących słów… wziął kolejny głęboki
oddech, czuł, że robi mu się gorąco a serce przyśpiesza. Zacisnął palce na
materiale futerału. Już był blisko.
Trzy ciche puknięcia w głuchą przestrzeń, potem świst i
ruch powietrza. Poczuł dobrze mu znany zapach. Alkohol. Zignorował ów woń,
pozwolił, by zaprowadzono go wraz z Nią do wnętrza pomieszczenia. Ona milczała,
jak zwykle, gdy nie brał jej w dłonie. Zaraz miała zabrzmieć za jego sprawą.
Denerwował się, do jego głowy docierały puste słowa znajomego. Nie było
niczego, co mogłoby go teraz uspokoić. Nie chciał kompletnie się odprężyć,
uznał, że lekkie spięcie będzie idealnym stanem. Rozluźnić struny głosowe.
Rozluźnić ręce. Otworzyć duszę. Stał w
ciszy, czuł jak jego klatka piersiowa unosi się szybko i opada, jakby miał się
rozpłakać. Rozrywał właśnie barierę wewnątrz siebie, co przepełniało go strachem,
tak jak boimy się iść samotnie w nieznaną stronę. Wyciągnął drżącymi rękoma Ją
z futerału i przewiesił na swoim ramieniu. Ułożył tak, by zarówno jej, jak i
jemu było wygodnie. Ktoś ją podpiął. Czuł, jak podskakuje mu ciśnienie, jak
palą go koniuszki uszu. Słyszy krótką komendę, rozkaz, ostatnie słowo przed
czymś, na co tyle czekał i tak się obawiał. Westchnął głęboko, zamknął oczy i
drżąc zaczął wykonywać to, nad czym tak wiele pracował. Otworzył usta w niemym
krzyku, czując, że to jest ten moment. Że jeśli teraz tego nie zrobi, to nie
zrobi tego nigdy. W chwili, gdy pierwszy dźwięk opuścił jego wargi, poczuł coś
niesamowitego. Poczuł, że jest sobą w swoim ciele. Poczuł, że to jest to, że ma
pełną kontrolę nad całą swoją istotą. Że go to podnieca, że jest to wspaniałe i
nowe, tak strasznie niesamowite. Że żyje, że Ona jest z nim, że po za tym nie
istnieje kompletnie nic. Że mógłby rozwalić statuę wolności jedną nutą, że
mógłby zawładnąć światem za pomocą tylko sześciu strun. Czuł się wspaniale,
pomimo tego, że całym sercem wyśpiewywał coś, co było dla niego trudne.
Wyrzucał swoje cierpienia na zewnątrz, stając się przez to silniejszym, jednak
jednocześnie lżejszym, zrzucając trochę ciężaru trosk z własnych ramion. To
było to, czego od tak dawna potrzebował.
Gdy zakończył utwór, poczuł się niesamowicie… zdziwiony. Już? Tak
szybko? Co dopiero rozwinął skrzydła i sięgnął nieba, a już jest na ziemi? Jego
oddech był przyśpieszony, serce waliło jak młot, lecz to wszystko powoli
ustępowało. Zaśmiał się radośnie i usiadł na ziemi. Pocałował ukochaną w gryf i
dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że jest ktoś jeszcze. Ray zaś po
prostu siedział na starej kanapie z nieruchomym wyrazem twarzy. Zdezorientowało
to Franka, przycisnął do siebie instrument, jakby tulił się do pluszowej
zabawki. Czekał na werdykt, jakiekolwiek słowo.
I usłyszał, a jego serce o mały włos nie wyrwało się z
piersi. Był szczęśliwy i śmiał się, prawie płacząc. Było mu cudownie. Tak
dobrze, tak perfekcyjnie, zapomniał o wszystkich swoich problemach, teraz
liczyła się tylko ta chwila. Został zaakceptowany, a nawet pochwalony. Będzie
grał. Chłopak, który siedział na kanapie i śmiał się razem z nim, miał stać się
jego partnerem w zespole. Ray podszedł do niego i pomógł wstać z ziemi.
Następnie odłączyli ukochaną, a on delikatnie schował ją do futerału. Pozostawił
wspartą o obity materiałem mebel i ruszył za szatynem po schodach do góry z
obietnicą, że dostanie kawałek świeżo upieczonej pizzy. Czuł się wolny i
szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy.
Reszta popołudnia zleciała mu niepokojąco szybko. Ray
pożyczył mu kilka komiksów, oddał aż połowę pizzy, po czym urządzili turniej
gier wideo. Iero na początku nie radził sobie zbytnio z zaprawionym w bojach
młodym Toro, lecz po kilku rundach nie przegrywał już tak szybko. Jednak wiele
brakowało mu do wprawy. Popychali się i śmiali, robili wszystko, by rozproszyć
tego drugiego. Ich rozgrywki nie należały do tych specjalnie sprawiedliwych,
ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Czymże by była prawdziwa rozgrywka na ekranie,
gdyby graczom nie przybyło kilka siniaków od potyczek przed telewizorem? ,,Liczy
się spryt i refleks’’ – powiedział Ray, gdy udało mu się wytrącić pada Frankowi
z ręki. Iero zrozumiał to doskonale i już po chwili starszy musiał pośpiesznie
podłączać swojego, gdyż młodszy cwanie odłączył nogą kabelek Toro od konsoli.
- Frank, to nie fair, na pudełku wyraźnie pisało, że do
gry używa się rąk – podsumował i zapauzował rozgrywkę, chcąc podłączyć swój
kontroler pod maszynę.
- Sądzę, że też pisało na temat tego, że od gry można
dostać ataku epilepsji i nie poleca się jej dla użytkowników poniżej
trzynastego roku życia, a gwarantuję ci, że psychikę to masz ośmioletniego
dzieciaka – skwitował Frank i prychnął z sarkazmem.
- Odezwał się pan dorosły, co nie umie grać zgodnie z
zasadami!
- To ty zacząłeś! Gdy wreszcie zacząłem wygrywać celowo
szturchnąłeś mnie w bok! – odpowiedział z wyrazem twarzy rozeźlonego
przedszkolaka.
- Czego jeszcze! To był przypadek!
- Ta, z ciebie to jeden wielki przypadek!
- Siedź cicho. Sam jesteś ofiarą pękniętej
prezerwatywy – wywalił w jego stronę język.
- TERAZ TO ŻEŚ PRZECHOLOWAŁ FACET! – wykrzyknął i
rzucił się na Raya, przygniatając go do ziemi.
Jednak tamten się nie poddał, zwinnym wysmyknął się
spod kleszczy Franka. Przepychanka rozpoczęła się na dobre, oboje przewracali się
nawzajem, skończył się tym, że Iero z całej siły przywalił starszemu z pięści w
twarz, tak, że pozostawił mu tam pięknego krwiaka. Wytrzeszczył oczy przerażony
i wydusił z siebie tylko jeden dźwięk.
- Ups...
I zaczęła się sieka, pełna przewrotów, turlania się,
przestawiania mebli i tłuczenia szklanek. Oboje w końcu padli zdyszani,
poobijani, z kolekcją nowych siniaków.
To krótkie, aczkolwiek pełne emocji wydarzenie nauczyło
Raya czegoś istotnego – pewne odruchy samoobronne Franka są automatyczne i w
miarę możliwości, nigdy, ale to przenigdy nie należy ufać mu całkowicie w
czymkolwiek, co nie jest brane na poważnie. Frank większość rzeczy traktuje naprawdę
poważnie.
Frank uświadomił sobie, że powinien już wracać.
Niechętnie dopił resztkę soku ze szklanki i wstał z ziemi, przepraszając
brązowowłosego za kłopot i bójkę. Czuł się nieco niezręcznie, w końcu on, małe
i chude chuchro naznaczyło twarz Raya naprawdę pokaźnym siniakiem. Jedyne, co
mu przyszło do głowy to uśmiechnąć się i powiedzieć komplement, że naprawdę,
nie wygląda to aż tak źle. Jednak Toro chyba nie odebrał tego tak, jak Frank
miał na myśli i prędko wypchnął go za drzwi. Jednak pożegnał się z nim bardzo
przyjacielsko, komentując, że ‘do wesela się zagoi’.
Frank wrócił do domu i był zdecydowanie bardziej
szczęśliwszy niż zwykle. Odłożył gitarę koło schodów i wszedł do kuchni po coś
do picia. Jego nastrój uległ drastycznej zmianie, gdy spostrzegł, że na krześle
przy stoliku siedzi jego ojciec i czyta starą gazetę.
- Gdzie byłeś? – spytał, nie odrywając wzroku od pisma.
- U kolegi – odparł Frank i sięgnął do lodówki po
kartonik mleka. Wyciągnął szklankę z szafki i wlał do niej trochę białej
cieczy.
- Przecież nie masz kolegów.
-Tak się składa, że mam – mówił spokojnie i napił się,
pośpiesznie, chcąc jak najszybciej wyjść z pomieszczenia, jednocześnie
sprawiając wrażenie niewzruszonego.
- Dziewczyny też nie masz….
- Gdybyś co tydzień nie obijał mi mordy, może chociaż
jedna nie bałaby się na mnie spojrzeć – warknął i ugryzł się w język. Czuł, że
robi mu się gorąco. Zdawał sobie sprawę, że jego słowa mogą mieć nieprzyjemne
konsekwencje. Ale ojciec siedział, nie przerywając czytania.
- Jak wychodzisz to zostawiaj jakąś informację –
powiedział spokojnie i wziął łyka z kubka stojącego na stole.
- Bo uwierzę, że cię to obchodzi – mruknął i skierował się w stronę wyjścia.
- Ciągle za ciebie odpowiadam.
- Tak? Niby kiedy? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ja
jestem sam, nie mam ojca, umarł razem z mamą – czuł, że balansuje na granicy.
Na granicy własnego opanowania, jak również i ojcowskiego.
- Zamknij się, gówniarzu! – warknął i trzasnął gazetą w
stół. – To ja płacę rachunki, pamiętaj o tym, nie musisz pracować tylko
opierdalasz się w tej szkole. I masz się zamknąć i mnie słuchać, zrozumiano?!
- Kiedyś…. Kiedyś byłeś inny – wyszeptał i pobiegł do
swojego pokoju, po drodze chwytając gitarę.
Opadł bezwładnie na łóżko i zamknął oczy. Był zmęczony
całym dniem, nieprzespana noc spędzona nad piosenką i pobyt u Raya, dał mu
swego rodzaju satysfakcję. Coś mu się w końcu udało. Miał przyjaciela. Nawet
dwóch, wliczając w to Gerarda. Wszystko zaczynało nabierać jaśniejszych kolorów
ale… ciągle pozostawały te szare cienie, które ciągnęły się za nim cokolwiek by
nie robił. Delikatnie dręczyły jego myśli, wżerały się w podświadomość by
istnieć w snach. A on… on po prostu chciał by było normalnie. Być zwykłym
dzieckiem, takim jak setki innych, w normalnych rodzinach, chodzić z
przyjaciółmi na imprezy i nie przejmować się tym, że nie wiadomo, czy będzie
miał co włożyć do garnka. Mieć świadomość, że nie jest sam, ktoś go kocha i
zależy mu na jego życiu. Żyjąc żyć dla
kogoś, a nie egzystować tylko i wyłącznie dlatego, że nie chciał siebie zabić.
Nie chciał połknąć tabletek, nie chciał zacisnąć powrozu na szyi, nie chciał
spuścić z swoich żył całej krwi. Nie pociągało go to, lecz… pamiętał wyraz
twarzy Gerarda, gdy rozcinał swoją skórę. To było coś w rodzaju pasji i
przyjemności. Jakby… jakby nie było to rozcinaniem skóry i wylewaniem z siebie
szkarłatniej cieczy, tylko jakimś przyjemnym łaskotaniem. Jednak bał się i poprzysiągł sobie, że nie
tknie błyszczącej blaszki. To… nie dla niego, w końcu pociągało go życie, a nie
śmierć.
Obrócił się tak, by móc patrzeć w sufit. Poczuł coś,
czego wcześniej nigdy nie czuł – chciał zapalić.
Nigdy nie palił… zbyt wiele. Praktycznie raz czy dwa
razy zaciągnął się nieudolnie szarym dymem, lecz owe uczucie nie podobało mu
się zupełnie. Tknięty impulsem wyciągnął trochę pieniędzy, które zaoszczędził i
po cichu zszedł na dół. –Nie. To głupie. – powiedział jego rozsądek, w końcu
fajki nie były najlepszą rzeczą na spożytkowanie tak ciężko odkładanych
pieniędzy. Zatrzymał się na schodach i zachwiał. Jednak zaczął stawiać kolejne
kroki w stronę wyjścia, coraz bardziej pewny swojego niezdrowego pomysłu. – Na
coś trzeba umrzeć. – podsumował i wyszedł na zewnątrz.
Na dworze zapanowała już noc i było mu dość chłodno.
Jego ramiona okrywał tylko t-shirt i cienka bluza. Kierował swoje kroki do
znanego w całej okolicy sklepiku, gdzie sprzedawano wszystko każdemu, miejsce
gdzie zaopatrywała się w alkohol i papierosy większość młodzieży szkolnej. Był
to niewielki wolno-stojący budynek z ścianami w kolorze brudnej żółci.
Gdzieniegdzie odpadał tynk, a szyba była pęknięta w rogu. Westchnął i
przekroczył próg sklepiku.
- Poproszę paczkę papierosów. – starał się zachowywać
jak najbardziej naturalnie, jednak dobitnie mu to nie wychodziło.
- Pierwszy raz kupujesz fajki? – zagadnął sprzedawca i
popatrzył się na niego z półuśmiechem.
- Właściwie to tak, aż tak widać? – odpowiedział i
rozluźnił się zupełnie, gdy jego niezorientowanie wyszło na jaw.
- Wszystkie młodziki tak się zachowują, gdy się jeszcze
nie znają. Spokojnie młody, na początek proponowałbym ci te czerwone, są dobre
i nie drażnią tak mocno jak pozostałe, chyba, że wolisz miętowe, ale miętowe są
dla cieniasów. - wsparł brudne dłonie o
ladę i wlepił swój przenikliwy wzrok w Franka.
- Zatem wezmę czerwone… - sięgnął do kieszeni po
dziesięciodolarowy banknot.
- Cztery dolce. – sprzedawca nawet nie nabił towaru na
licznik, tylko wziął pieniądze i oddał resztę. Frank przeliczył drobne i gdy
się zgadzało, zabrał paczkę, obok której mężczyzna położył zapalniczkę. –
Przyda ci się.
- Dziękuję panu – podziękował i wyszedł z sklepiku na
dwór. Postanowił udać się na krótki spacer, a jako cel obrał sobie pobliski
park.
Niebo było rozgwieżdżone, co sprzyjało mieszanemu nastrojowi Franka. Przymknął oczy i na ślepo kierował swoje kroki w dobrze
znaną stronę. Nie myślał o niczym konkretnym, po prostu odpoczywał. Błoga cisza
i ciemność, od czasu do czasu przetykana światłami latarni. Poczuł, jakby to
była jego kraina. Było mu tu dobrze.
Gdy trafił do celu, podszedł do jednego z drzew i
usiadł przy jego konarach. Odpakował paczkę papierosów i wyciągnął z niej
jednego. Resztę schował do kieszeni i wziął zapalniczkę. Rozbłysnął jasny
płomień, a on przez chwilę po prostu go obserwował. Czuł, że pomimo tego, że
jest tak drobny, jest również ciepły. A jemu było zimno, zarówno na ciele jak
i… na duszy. Był wychłodzony, chociaż starał się krzesać iskry o wszystko, co
mógł. Na marne, wiedział o tym. Chociaż teraz miał tę nadzieję, w którą wierzył.
Ta nadzieja była jego płomykiem, który powoli ogrzewał jego serce, pomimo
swojej maleńkości.
Zapalił papierosa i pozwolił, by siwy dym wypełnił jego
płuca. Na początku zakrztusił się, lecz po kilku próbach udało mu się przekonać
swój organizm do nowego stanu. Jego mięśnie zaczęły się rozluźniać. Istotnie,
właśnie tego potrzebował.
~~
Z okazji Święta Bananowych Kangurów macie rozdział o godzinę i sześć minut wcześniej!
PS. JEŚLI CHODZI O NIESZCZĘSNĄ INTERPUNKCJE ROZDZIAŁ ZOSTAŁ ZAMIESZCZONY W NIEDOBORZE KROPKOWO-PRZECINKOWYM PANNA WAR MACHINE POPRAWI TO JUTRO TAK WIĘC PRZEŻYJCIE I ŚWIĘTUJCIE DALEJ NIEBAWEM ŚWIAT WRÓCI DO ŁADU! ~Zombies
JUŻ, DZIAŁA! ~War
Wiwat, Wiwat! ~ Zombies
Ach, i jeśli chcecie zobaczyć co robią autorki gdy im się nudzi, to zapraszamy do zakładki “The Suburbs” (;
JUŻ, DZIAŁA! ~War
Wiwat, Wiwat! ~ Zombies
Ach, i jeśli chcecie zobaczyć co robią autorki gdy im się nudzi, to zapraszamy do zakładki “The Suburbs” (;