because
falling's not the problem
Florence
+ The Machine ~ Falling
Frank
tej nocy już nie położył się spać. Podszedł do okna i otworzył
je na oścież, pozwalając tym samym, by chłodny, nocny wiatr wpadł
do pomieszczenia. Wciągnął nosem rześkie powietrze, co podrażniło
jego nozdrza. Lubił wczesne poranki. Wsadził dłonie do kieszeni od
spodni. Obserwował, jak niebo zmienia kolor, zdawało mu się, że z
każdym mrugnięciem jest coraz jaśniejsze. Ale gdy próbował nie
mrugać, nic takiego nie zauważał. Po jakimś czasie zesztywniał z
zimna, jednak jednocześnie poczuł się pobudzony. Narzucił na
ramiona cienką bluzę, na nogi stare adidasy i wyszedł z domu.
Pobiegać. Wyrzucić z siebie negatywne myśli. Frank był mistrzem w
tłumieniu własnych emocji. Bieganie dawało mu pozór wolności,
jak kołdra pozory bezpieczeństwa. Żył we własnych pozorach,
próbując roziskrzyć brutalną rzeczywistość, co na dłuższą
metę było bezsensowne. Zatrzymał się przy niewielkim, niebieskim
domku. Mieszkała tam kobiecina, która chyba była jedyną osobą,
której Frank podarował swoją ufność. Dziecięcą i nieskażoną.
Przy owym budynku, była niewielka szopka. Jako dzieciak czasem się
w niej chował, gdy mama mu kazała. Wtedy jeszcze nie wiedział
dlaczego. Pewnego razu kobieta znalazła go i podniosła za koszulkę
do góry. Była silna, jak na swój wiek. Spojrzała na niego
groźnie, ale jej wzrok złagodniał, gdy dostrzegła przerażenie
chłopaka. Od tego czasu nie musiał się chować, wystarczyło, że
zapukał do drzwi i mógł już liczyć na kubek herbaty z domowymi
herbatnikami. Nawet czasem dostawał od niej słoik z zupą. Był
bardzo wdzięczny pani Flitworth.
Pobiegł
dalej.
Zatrzymał
się dopiero, gdy powoli zaczynało mu brakować oddechu. Pochylił
się i nosem pochłaniał powietrze. Było mu gorąco, jednak nie
ściągał bluzy z obawy przed chorobą. Nienawidził chorować.
Zaburczało mu w brzuchu, skrzywił się ów dźwięk. Miał wątłą
nadzieję, że ojciec jednak zostawił mu choć trochę pieniędzy na
jedzenie. Nie wiedział, co jego rodzic robił z pieniędzmi. I nie
obchodziło go to zbytnio, jednak wolał mieć za co żyć. Nie mógł
wiecznie błagać emerytki o słoik zupy. Na szczęście chociaż
rachunki były opłacane. Frank próbował znaleźć sobie dorywczą
pracę, jednak nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca. Ludzie bali się
go, albo raczej bali się jego ran. Miał problemy, które było
widać. Ludzie nie lubią problemów.
Wrócił
do domu i zdjął z ramion bluzę. Rozsznurował adidasy. Podszedł
do niewielkiej komódki stojącej w rogu pomieszczenia i aż
podskoczył z radości, gdy zauważył na niej aż
pięć-dziesięciodolarowy banknot. Ten dzień był dla niego
znakomity. Ojciec znów wyjechał, nie przybył mu żaden siniak,
dostał pieniądze, miał do kogo się odezwać… No właśnie.
Gerard. Chłopak o mruczącym imieniu. On się go nie bał.
Zaryzykował by nawet, że on go lubił. To była aż… czwarta
osoba, która go lubiła.
Frank
miał metodę, która powodowała, że się jeszcze nie zabił. Po
prostu jak idiota, cieszył się z każdej, pozytywnej rzeczy. Dawało
to pozór szczęścia. Usiadł na schodach. Była sobota. Sobotni,
wczesny ranek, a on miał cały weekend. Spojrzał na stary zegar,
który stał sobie na tej samej komódce, co leżały pieniądze.
Wskazywał szóstą. Wstał ze schodów i poszedł do łazienki.
Spojrzał w lustro i uśmiechnął się do swojego odbicia. Ono
kulturalnie też się uśmiechnęło. Posiniaczone, rozczochrane,
wychudzone, ale uśmiechnięte. Krótsze włosy jeszcze bardziej
spotęgowały wrażenie, że był młody.
Poszedł
do sklepu, nikt po drodze go nie zaczepił. Kupił jedzenie i bez
problemów wrócił do domu. Idealnie. Zjadł dobre śniadanie. Wypił
kubek słodkiej herbaty. Poczuł się senny, więc ułożył się w
salonie i nakrył kocem. Zasnął.
Obudził
się dopiero popołudniu. Słońce wpadało przez salonowe okno,
wprost na zdjęcie jego matki. Uśmiechniętej, z włosami spiętymi
w koka.
Taką
jaką ją zapamiętał.
Poszedł
do swojego pokoju. Chwycił stojącą w kącie gitarę i zaczął
grać. Z wolna, wszystkie kawałki po kolei. Było ich całkiem
sporo, ale jemu to nie przeszkadzało. Kochał grać. I za każdym
razem wkładał w to całe serce. Gitara była jedyną rzeczą, która
go nigdy nie zraniła. Nie zawiodła.
Z
transu wyrwał go widok szkolnego plecaka. Z niechęcią stwierdził,
że czeka go praca z biologii. Jak do śpiącego niedźwiedzia
zbliżył się do torby i ostrożnie wyciągnął zeszyt w kwiatki.
Zamknął oczy i otworzył na przypadkowej stronie. Akurat na tej, z
zadaniem domowym. Otworzył oczy, wytrzeszczył je i odpalił
komputer. Za chiny nie będzie robił tego na podstawie własnej
wiedzy.
Usłyszał
znajomy dźwięk oczekującego połączenia, więc podniósł wzrok
na monitor. Jak łatwo można było się domyślić, próbował się
do niego dodzwonić Gerard, jeden z niewielu osób, których nie
przerażał. Nieśmiało najechał kursorem na zieloną słuchawkę,
jednak nie odebrał od razu. Zawahał się, nie wiedząc nawet,
dlaczego. Dopiero po jakichś trzydziestu sekundach odebrał.
Jego
oczom ukazała się postać rozmazanego, rozczochranego Gerarda,
który na jego widok zagryzł wargę uciekając wzrokiem. Poczuł się
dziwnie, widząc go, jednak nie zrozumiał, czemu.
Jakby
nie zauważył wyglądu rozmówcy. Oprócz rozwalonej, ciemnej
fryzury, rozmazanej, ciemnej pręgi na policzku, ciągnącej się do
samej szczęki i potarganego ubrania, z jego wargi leniwie wypływała
ciemnoczerwona ciecz, a gdy się dobrze przyglądnąć, zza
okrywających jego lewy policzek włosów można było dostrzec kilka
fioletowych krwiaków. Miał spuszczony wzrok, jednak dało się
dostrzec spuchnięte od łez oczy i zaczerwienione policzki.
Gerard
albo był zupełną ofiarą losu, albo po prostu miał gorszy dzień.
Często obrywał; tym razem jednak miał ogromnego pecha. Trafił na
kilku mięśniaków, którzy już od pewnego czasu tylko czekali, by
tamten im się napatoczył i profesjonalnie posłużył za worek
treningowy. Nie miał z nimi najmniejszych szans, więc nawet się
nie opierał, przez co zyskał rozwaloną wargę, obity policzek i
sińce na brzuchu, które bolały go przy najmniejszym dotyku.
Cieszył się, że mógł ukryć przed Frankiem to, co go spotkało.
-
No, cześć - przywitał się beLIEve i nieśmiało zerknął
w jego stronę.
-
Witaj - odpowiedział, nieco zaskoczony. Uśmiechnął się filmowo
do chłopaka. Chyba jeszcze nie zrozumiał, dlaczego tamten wyglądał
tak, a nie inaczej.
Tamten
od razu spojrzał uważniej.
-
Uśmiechasz się - powiedział i sam uniósł słabo kąciki -
Całkiem ładnie.
-
Dziękuję. Miałem nadzwyczaj dobry dzień - w jego głosie dało
się wyczuć lekką dumę. Jego uśmiech jednak trochę zrzedł, gdy
dostrzegł stan swojego rozmówcy – Płakałeś - stwierdził i
oparł się wygodnie na krześle.
Chłopak
odsunął się od monitora, obejmując się rękami. Jakby chciał
się przed czymś obronić, jakby się czegoś bał. Znów uciekł
wzrokiem.
-
Nie - mruknął cicho, nadal na niego nie patrząc.
-
Podobno imię dużo mówi o człowieku. A ty na serio mruczysz -
powiedział, próbując rozluźnić gęstą atmosferę. Zamilknął i
po chwili szepnął - Cierpisz. Nie przez siebie.
-
Mruczę? - spytał cichutko, wyraźnie zaciekawiony. Na cichy dodatek
rozmówcy znów uciekł gałkami w dół - Nie możesz tego wiedzieć.
-
Mruczysz. Sądzę, że mógłbyś być kotem – uznał - Skoro nie
mogę... to nie będę. Boisz się ciągle. Czyżby to był pierwszy
raz? Ja już się przyzwyczaiłem.
-
Pierwszy raz? - uniósł brwi, udając że nie wie o co chodzi - Co
masz na myśli?
-
Nie mów, że poślizgnąłeś się na schodach - parsknął i wziął
łyk z kubka z herbatą.
-
Nie bądź dzieckiem. Nic mi nie jest. Każdy czasem ma.. gorszy
dzień.
-
Ha, ha - zaśmiał się ironicznie - Masz rozbabraną wargę. Jesteś
rozczochrany, rozmazał ci się eyeliner. Oberwałeś.
-
A nawet jeśli? - pochylił się do monitora. Na jego twarzy nie było
ani grama niepewności czy strachu, raczej bezczelność i
bezgraniczna władczość. Jakby mu groził.
Chłopak
zaśmiał się po raz kolejny.
-
To nie jest zabawne, Frank.
-
Ha, ha, rozbabrane wargi, połamane kończyny, siniaki w kolorach
tęczy, rozcięcia i poparzenia, rany cięte i szarpane, czego dusza
pragnie, uwaga uwaga, w bonusie kop w dupę od życia! - zaśmiał
się znów chaotycznie. Śmiech miał gorzki. Rozpaczliwy.
-
Ani to. Powinieneś o tym doskonale wiedzieć, ostatnio nie
wyglądałeś najlepiej - aż prychnął
-Taki mój standard. Co jakiś czas zmieniam sobie dla rozrywki kolor skóry, od fioletowego przez zielony, jak ufo, super, co nie? - odpowiedział sarkastycznie - Najfajniejszą zabawą jest łamanie kości i podbijanie oczu, spróbuj, naprawdę, ubaw po pachy.
-Zajebiście. Ja za to preferuję czerwony - odsunął się, kładąc głowę na biurku.
-Taki mój standard. Co jakiś czas zmieniam sobie dla rozrywki kolor skóry, od fioletowego przez zielony, jak ufo, super, co nie? - odpowiedział sarkastycznie - Najfajniejszą zabawą jest łamanie kości i podbijanie oczu, spróbuj, naprawdę, ubaw po pachy.
-Zajebiście. Ja za to preferuję czerwony - odsunął się, kładąc głowę na biurku.
-
Czerwień... ponętny kolor, Gerardzie. Coś jeszcze ci zrobili po za
tą wargą? Lepiej jest nie ignorować takich spraw. Jak się
rozbabrzą do końca, albo kości źle zrosną...
-
Siniaki. Nie umrę - aż jęknął.
Frank
wyciągnął rękę, i palcem pogładził włos Gerarda na jego
ekranie.
-
Co ty zrobiłeś? - spytał zdziwiony leciutko.
-
Pogłaskałem cię. Podobno ludzie tak robią, by dodać komuś
otuchy. Moja mama czasem mnie głaskała.
-
Och, dzięki - uśmiechnął się szerzej - To.. miło z twojej
strony.
-
Więc... jesteś w Nowym Jorku?
-
No.. tak. A ty? Bo ja cię chyba jeszcze nie pytałem.
-
Belleville. Takie zadupie gdzieś tam – mruknął - Głowa do góry
Gerardzie, ja cię nie pobiję.
Podniósł
się powolutku.
-
Gdzieś tam? - prychnął - Wiesz, to godzina drogi ode mnie. Jak nie
mniej.
-
Znaczy... gdybym ja pojechał w twoją stronę, a ty w moją, to by
było pół godziny.
-
No dokładnie. Gdybym miał tam do czego wracać, to w sumie mógłbym
cię odwiedzić..
Frank
jakby lekko się przestraszył i nerwowo poruszył na krześle.
-
Byłbyś... pierwszą osobą, która by mnie odwiedziła. Szkoda, że
nie masz do czego wracać - palnął bezsensu.
-
Kiedyś przyjadę. Nie bój żaby, młody.
Chłopakowi
prawie oczy z orbit wyszły. Otworzył usta.
-
No co? - zerknął dziwnie.
-
Dlaczego chcesz do mnie przyjechać? - spytał podejrzliwie po chwili
ciszy.
-
Nie powiedziałem, że chcę. Jeśli byłbym w pobliżu.. to pewnie
bym wpadł. Tylko tyle.
Dziwny
stan chłopaka jednak ciągle się utrzymywał. Jego mózg trawił
wszystko, co zostało powiedziane. Wyglądał na lekko obłąkanego
-
No co cię tak dziwi?
-
Po prostu... ty.
-
Jestem aż taki niecodzienny?
-
Inny... z resztą, jestem tylko dzieciakiem pijącym zbyt wiele
alkoholu.
-
Inny?
-
Taki bardziej. Jesteś bardziej niż pozostali.
-
Bardziej nienormalny? Wiem, dziękuję.
-
Nie, nie o to chodzi! - chłopak aż poderwał się z krzesła,
pochłonięty rozumowaniem - Chodzi o to, że jesteś bardziej. Twoja
osoba jest bardziej. Chodzi mi o bycie.
-
Ale jak można... Być bardziej, Frank?
Frank
przeszukiwał swój umysł, szukając odpowiedniego słowa. Gdy je
napotkał, usadowił się wygodniej, westchnął i z łagodnym
spojrzeniem wymówił.
-
Głębia. Jesteś głębią.
-
Głębią czego?
-
Naprawdę nie możesz tego pojąć? Powierzchnia nie ukazuje tej
głębi, którą ukrywasz. Egzystujesz inaczej, opierasz się
wiatrom, które wyrabiają twój wierzch. Wyłuskują cię. Szlifują,
jak kamień i błyszczysz się bardziej. Po prostu... eh, trudno mi
jest tobie tłumaczyć. To nie jest przecież trudne pojęcie -
westchnął ponownie i spojrzał z lekkim wyrzutem na towarzysza.
-
Jestem pusty. A to chyba wyklucza bycie tą twoją głębią.
-
Nie umiesz mnie zrozumieć. Znowu kapie ci krew z wargi.
Gerard
szybko sięgnął po chusteczkę.
-
To wytłumacz mi. Najpierw siebie, a potem moją głębię, Frank.
-
Gdyby to było takie proste, może bym tu nie siedział. Może bym
był szczęśliwy. Gdybym potrafił zrozumieć siebie.
-
Nie śpiesz się.
-
Z czym mam się nie śpieszyć?
-
Z niczym. Zastanów się. Nad wszystkim. A potem mi wytłumaczysz.
W
tym momencie na ekranie Franka pojawił się komunikat o zakończonej
rozmowie.
-
Believe, believe. Lie. - mruknął do siebie cichutko i zabrał
się za robienie zadania z biologii.
~ ~
Paczcie, paczcie jak was kochamy. AHA I NIE WIEM CZY JA POSIADAŁAM POPRAWIONĄ WERSJĘ ALE MUSIAŁAM, MUSIAŁAM DODAĆ BO ANKU POWIEDZIAŁ, ŻE UMIERACIE (~Zombies)
~nie, nie posiadasz; (~War)
~Przepraszam ;___________________; (~Zombies)
~nie ma za co (~War)
~nie, nie posiadasz; (~War)
~Przepraszam ;___________________; (~Zombies)
~nie ma za co (~War)