czwartek, 27 grudnia 2012

{003} Preparation to Fall


because falling's not the problem
Florence + The Machine ~ Falling

Frank tej nocy już nie położył się spać. Podszedł do okna i otworzył je na oścież, pozwalając tym samym, by chłodny, nocny wiatr wpadł do pomieszczenia. Wciągnął nosem rześkie powietrze, co podrażniło jego nozdrza. Lubił wczesne poranki. Wsadził dłonie do kieszeni od spodni. Obserwował, jak niebo zmienia kolor, zdawało mu się, że z każdym mrugnięciem jest coraz jaśniejsze. Ale gdy próbował nie mrugać, nic takiego nie zauważał. Po jakimś czasie zesztywniał z zimna, jednak jednocześnie poczuł się pobudzony. Narzucił na ramiona cienką bluzę, na nogi stare adidasy i wyszedł z domu. Pobiegać. Wyrzucić z siebie negatywne myśli. Frank był mistrzem w tłumieniu własnych emocji. Bieganie dawało mu pozór wolności, jak kołdra pozory bezpieczeństwa. Żył we własnych pozorach, próbując roziskrzyć brutalną rzeczywistość, co na dłuższą metę było bezsensowne. Zatrzymał się przy niewielkim, niebieskim domku. Mieszkała tam kobiecina, która chyba była jedyną osobą, której Frank podarował swoją ufność. Dziecięcą i nieskażoną. Przy owym budynku, była niewielka szopka. Jako dzieciak czasem się w niej chował, gdy mama mu kazała. Wtedy jeszcze nie wiedział dlaczego. Pewnego razu kobieta znalazła go i podniosła za koszulkę do góry. Była silna, jak na swój wiek. Spojrzała na niego groźnie, ale jej wzrok złagodniał, gdy dostrzegła przerażenie chłopaka. Od tego czasu nie musiał się chować, wystarczyło, że zapukał do drzwi i mógł już liczyć na kubek herbaty z domowymi herbatnikami. Nawet czasem dostawał od niej słoik z zupą. Był bardzo wdzięczny pani Flitworth.
Pobiegł dalej.
Zatrzymał się dopiero, gdy powoli zaczynało mu brakować oddechu. Pochylił się i nosem pochłaniał powietrze. Było mu gorąco, jednak nie ściągał bluzy z obawy przed chorobą. Nienawidził chorować. Zaburczało mu w brzuchu, skrzywił się ów dźwięk. Miał wątłą nadzieję, że ojciec jednak zostawił mu choć trochę pieniędzy na jedzenie. Nie wiedział, co jego rodzic robił z pieniędzmi. I nie obchodziło go to zbytnio, jednak wolał mieć za co żyć. Nie mógł wiecznie błagać emerytki o słoik zupy. Na szczęście chociaż rachunki były opłacane. Frank próbował znaleźć sobie dorywczą pracę, jednak nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca. Ludzie bali się go, albo raczej bali się jego ran. Miał problemy, które było widać. Ludzie nie lubią problemów.
Wrócił do domu i zdjął z ramion bluzę. Rozsznurował adidasy. Podszedł do niewielkiej komódki stojącej w rogu pomieszczenia i aż podskoczył z radości, gdy zauważył na niej aż pięć-dziesięciodolarowy banknot. Ten dzień był dla niego znakomity. Ojciec znów wyjechał, nie przybył mu żaden siniak, dostał pieniądze, miał do kogo się odezwać… No właśnie. Gerard. Chłopak o mruczącym imieniu. On się go nie bał. Zaryzykował by nawet, że on go lubił. To była aż… czwarta osoba, która go lubiła.
Frank miał metodę, która powodowała, że się jeszcze nie zabił. Po prostu jak idiota, cieszył się z każdej, pozytywnej rzeczy. Dawało to pozór szczęścia. Usiadł na schodach. Była sobota. Sobotni, wczesny ranek, a on miał cały weekend. Spojrzał na stary zegar, który stał sobie na tej samej komódce, co leżały pieniądze. Wskazywał szóstą. Wstał ze schodów i poszedł do łazienki. Spojrzał w lustro i uśmiechnął się do swojego odbicia. Ono kulturalnie też się uśmiechnęło. Posiniaczone, rozczochrane, wychudzone, ale uśmiechnięte. Krótsze włosy jeszcze bardziej spotęgowały wrażenie, że był młody.
Poszedł do sklepu, nikt po drodze go nie zaczepił. Kupił jedzenie i bez problemów wrócił do domu. Idealnie. Zjadł dobre śniadanie. Wypił kubek słodkiej herbaty. Poczuł się senny, więc ułożył się w salonie i nakrył kocem. Zasnął.
Obudził się dopiero popołudniu. Słońce wpadało przez salonowe okno, wprost na zdjęcie jego matki. Uśmiechniętej, z włosami spiętymi w koka.
Taką jaką ją zapamiętał.
Poszedł do swojego pokoju. Chwycił stojącą w kącie gitarę i zaczął grać. Z wolna, wszystkie kawałki po kolei. Było ich całkiem sporo, ale jemu to nie przeszkadzało. Kochał grać. I za każdym razem wkładał w to całe serce. Gitara była jedyną rzeczą, która go nigdy nie zraniła. Nie zawiodła.
Z transu wyrwał go widok szkolnego plecaka. Z niechęcią stwierdził, że czeka go praca z biologii. Jak do śpiącego niedźwiedzia zbliżył się do torby i ostrożnie wyciągnął zeszyt w kwiatki. Zamknął oczy i otworzył na przypadkowej stronie. Akurat na tej, z zadaniem domowym. Otworzył oczy, wytrzeszczył je i odpalił komputer. Za chiny nie będzie robił tego na podstawie własnej wiedzy.
Usłyszał znajomy dźwięk oczekującego połączenia, więc podniósł wzrok na monitor. Jak łatwo można było się domyślić, próbował się do niego dodzwonić Gerard, jeden z niewielu osób, których nie przerażał. Nieśmiało najechał kursorem na zieloną słuchawkę, jednak nie odebrał od razu. Zawahał się, nie wiedząc nawet, dlaczego. Dopiero po jakichś trzydziestu sekundach odebrał.
Jego oczom ukazała się postać rozmazanego, rozczochranego Gerarda, który na jego widok zagryzł wargę uciekając wzrokiem. Poczuł się dziwnie, widząc go, jednak nie zrozumiał, czemu.
Jakby nie zauważył wyglądu rozmówcy. Oprócz rozwalonej, ciemnej fryzury, rozmazanej, ciemnej pręgi na policzku, ciągnącej się do samej szczęki i potarganego ubrania, z jego wargi leniwie wypływała ciemnoczerwona ciecz, a gdy się dobrze przyglądnąć, zza okrywających jego lewy policzek włosów można było dostrzec kilka fioletowych krwiaków. Miał spuszczony wzrok, jednak dało się dostrzec spuchnięte od łez oczy i zaczerwienione policzki.
Gerard albo był zupełną ofiarą losu, albo po prostu miał gorszy dzień. Często obrywał; tym razem jednak miał ogromnego pecha. Trafił na kilku mięśniaków, którzy już od pewnego czasu tylko czekali, by tamten im się napatoczył i profesjonalnie posłużył za worek treningowy. Nie miał z nimi najmniejszych szans, więc nawet się nie opierał, przez co zyskał rozwaloną wargę, obity policzek i sińce na brzuchu, które bolały go przy najmniejszym dotyku. Cieszył się, że mógł ukryć przed Frankiem to, co go spotkało.
- No, cześć - przywitał się beLIEve i nieśmiało zerknął w jego stronę.
- Witaj - odpowiedział, nieco zaskoczony. Uśmiechnął się filmowo do chłopaka. Chyba jeszcze nie zrozumiał, dlaczego tamten wyglądał tak, a nie inaczej.
Tamten od razu spojrzał uważniej.
- Uśmiechasz się - powiedział i sam uniósł słabo kąciki - Całkiem ładnie.
- Dziękuję. Miałem nadzwyczaj dobry dzień - w jego głosie dało się wyczuć lekką dumę. Jego uśmiech jednak trochę zrzedł, gdy dostrzegł stan swojego rozmówcy – Płakałeś - stwierdził i oparł się wygodnie na krześle.
Chłopak odsunął się od monitora, obejmując się rękami. Jakby chciał się przed czymś obronić, jakby się czegoś bał. Znów uciekł wzrokiem.
- Nie - mruknął cicho, nadal na niego nie patrząc.
- Podobno imię dużo mówi o człowieku. A ty na serio mruczysz - powiedział, próbując rozluźnić gęstą atmosferę. Zamilknął i po chwili szepnął - Cierpisz. Nie przez siebie.
- Mruczę? - spytał cichutko, wyraźnie zaciekawiony. Na cichy dodatek rozmówcy znów uciekł gałkami w dół - Nie możesz tego wiedzieć.
- Mruczysz. Sądzę, że mógłbyś być kotem – uznał - Skoro nie mogę... to nie będę. Boisz się ciągle. Czyżby to był pierwszy raz? Ja już się przyzwyczaiłem.
- Pierwszy raz? - uniósł brwi, udając że nie wie o co chodzi - Co masz na myśli?
- Nie mów, że poślizgnąłeś się na schodach - parsknął i wziął łyk z kubka z herbatą.
- Nie bądź dzieckiem. Nic mi nie jest. Każdy czasem ma.. gorszy dzień.
- Ha, ha - zaśmiał się ironicznie - Masz rozbabraną wargę. Jesteś rozczochrany, rozmazał ci się eyeliner. Oberwałeś.
- A nawet jeśli? - pochylił się do monitora. Na jego twarzy nie było ani grama niepewności czy strachu, raczej bezczelność i bezgraniczna władczość. Jakby mu groził.
Chłopak zaśmiał się po raz kolejny.
- To nie jest zabawne, Frank.
- Ha, ha, rozbabrane wargi, połamane kończyny, siniaki w kolorach tęczy, rozcięcia i poparzenia, rany cięte i szarpane, czego dusza pragnie, uwaga uwaga, w bonusie kop w dupę od życia! - zaśmiał się znów chaotycznie. Śmiech miał gorzki. Rozpaczliwy.
- Ani to. Powinieneś o tym doskonale wiedzieć, ostatnio nie wyglądałeś najlepiej - aż prychnął
-Taki mój standard. Co jakiś czas zmieniam sobie dla rozrywki kolor skóry, od fioletowego przez zielony, jak ufo, super, co nie? - odpowiedział sarkastycznie - Najfajniejszą zabawą jest łamanie kości i podbijanie oczu, spróbuj, naprawdę, ubaw po pachy.
-Zajebiście. Ja za to preferuję czerwony - odsunął się, kładąc głowę na biurku.
- Czerwień... ponętny kolor, Gerardzie. Coś jeszcze ci zrobili po za tą wargą? Lepiej jest nie ignorować takich spraw. Jak się rozbabrzą do końca, albo kości źle zrosną...
- Siniaki. Nie umrę - aż jęknął.
Frank wyciągnął rękę, i palcem pogładził włos Gerarda na jego ekranie.
- Co ty zrobiłeś? - spytał zdziwiony leciutko.
- Pogłaskałem cię. Podobno ludzie tak robią, by dodać komuś otuchy. Moja mama czasem mnie głaskała.
- Och, dzięki - uśmiechnął się szerzej - To.. miło z twojej strony.
- Więc... jesteś w Nowym Jorku?
- No.. tak. A ty? Bo ja cię chyba jeszcze nie pytałem.
- Belleville. Takie zadupie gdzieś tam – mruknął - Głowa do góry Gerardzie, ja cię nie pobiję.
Podniósł się powolutku.
- Gdzieś tam? - prychnął - Wiesz, to godzina drogi ode mnie. Jak nie mniej.
- Znaczy... gdybym ja pojechał w twoją stronę, a ty w moją, to by było pół godziny.
- No dokładnie. Gdybym miał tam do czego wracać, to w sumie mógłbym cię odwiedzić..
Frank jakby lekko się przestraszył i nerwowo poruszył na krześle.
- Byłbyś... pierwszą osobą, która by mnie odwiedziła. Szkoda, że nie masz do czego wracać - palnął bezsensu.
- Kiedyś przyjadę. Nie bój żaby, młody.
Chłopakowi prawie oczy z orbit wyszły. Otworzył usta.
- No co? - zerknął dziwnie.
- Dlaczego chcesz do mnie przyjechać? - spytał podejrzliwie po chwili ciszy.
- Nie powiedziałem, że chcę. Jeśli byłbym w pobliżu.. to pewnie bym wpadł. Tylko tyle.
Dziwny stan chłopaka jednak ciągle się utrzymywał. Jego mózg trawił wszystko, co zostało powiedziane. Wyglądał na lekko obłąkanego
- No co cię tak dziwi?
- Po prostu... ty.
- Jestem aż taki niecodzienny?
- Inny... z resztą, jestem tylko dzieciakiem pijącym zbyt wiele alkoholu.
- Inny?
- Taki bardziej. Jesteś bardziej niż pozostali.
- Bardziej nienormalny? Wiem, dziękuję.
- Nie, nie o to chodzi! - chłopak aż poderwał się z krzesła, pochłonięty rozumowaniem - Chodzi o to, że jesteś bardziej. Twoja osoba jest bardziej. Chodzi mi o bycie.
- Ale jak można... Być bardziej, Frank?
Frank przeszukiwał swój umysł, szukając odpowiedniego słowa. Gdy je napotkał, usadowił się wygodniej, westchnął i z łagodnym spojrzeniem wymówił.
- Głębia. Jesteś głębią.
- Głębią czego?
- Naprawdę nie możesz tego pojąć? Powierzchnia nie ukazuje tej głębi, którą ukrywasz. Egzystujesz inaczej, opierasz się wiatrom, które wyrabiają twój wierzch. Wyłuskują cię. Szlifują, jak kamień i błyszczysz się bardziej. Po prostu... eh, trudno mi jest tobie tłumaczyć. To nie jest przecież trudne pojęcie - westchnął ponownie i spojrzał z lekkim wyrzutem na towarzysza.
- Jestem pusty. A to chyba wyklucza bycie tą twoją głębią.
- Nie umiesz mnie zrozumieć. Znowu kapie ci krew z wargi.
Gerard szybko sięgnął po chusteczkę.
- To wytłumacz mi. Najpierw siebie, a potem moją głębię, Frank.
- Gdyby to było takie proste, może bym tu nie siedział. Może bym był szczęśliwy. Gdybym potrafił zrozumieć siebie.
- Nie śpiesz się.
- Z czym mam się nie śpieszyć?
- Z niczym. Zastanów się. Nad wszystkim. A potem mi wytłumaczysz.
W tym momencie na ekranie Franka pojawił się komunikat o zakończonej rozmowie.
- Believe, believe. Lie. - mruknął do siebie cichutko i zabrał się za robienie zadania z biologii.

~ ~
Paczcie, paczcie jak was kochamy. AHA I NIE WIEM CZY JA POSIADAŁAM POPRAWIONĄ WERSJĘ ALE MUSIAŁAM, MUSIAŁAM DODAĆ BO ANKU POWIEDZIAŁ, ŻE UMIERACIE (~Zombies)
~nie, nie posiadasz; (~War)
~Przepraszam ;___________________;  (~Zombies)
~nie ma za co (~War)

poniedziałek, 10 grudnia 2012

{002} Preparation to Fall


the stars, the moon, they have all been blown out 
Florence + The Machine ~ Cosmic Love



Zaczął kreślić na papierze zupełnie przypadkowe kształty, dając upust targającym nim emocjom. A tych uzbierało się w nim całkiem sporo. Zresztą, jak zawsze. Codziennie po powrocie z uczelni brał kartkę, ołówek i poprzez smarowanie po białych kartkach wyrzucał z siebie wszystko, co w danym momencie denerwowało go, irytowało, smuciło czy przerażało. Nawet gdy to radość rozpierała go od środka – rysował. Mógł to robić nawet i cały dzień. To była jego odskocznia, ucieczka od życia, problemów, samego siebie. A jednocześnie wyzbywał się wszystkich uczuć, których nie chciał. Doprawdy, idealny sposób. Dlatego właśnie wykorzystywał go tak często.
Ostatnio cierpiał na wyjątkowy nadmiar rozpierających go emocji. I nawet kartka z ołówkiem nie pomagały w wyrzuceniu ich. A on musiał, musiał się ich pozbyć.
Właśnie dlatego sięgnął po żyletki po raz kolejny.
Zdawał sobie sprawę z tego, że zadawanie sobie bólu – jakkolwiek ten by na niego nie działał – jest czymś, czego nie powinien sobie robić. Czymś, co zostawia paskudne blizny, nie tylko na jego, chcąc nie chcąc i tak będącym w opłakanym stanie ciele, ale także na jego wnętrzu. Wiedział, że to jest złe, przecież nie był dzieckiem. Lubił uczucie ostrego metalu przecinającego jego skórę, widok krwi ściekającej po jego ciele. Było to jego narkotykiem. Heroiną, niezwykle pożądaną i ponętnie niebezpieczną.
Ale co z tego, skoro robił to dalej?
Że ten dziwny dzieciak musiał zadzwonić takim momencie.. Niby nigdy nie ukrywał się ze swoim problemem, czasem nawet – jakby na złość społeczeństwu – celowo eksponował swoje ślady i rany, jednak nikt wcześniej nie widział go... w takiej sytuacji. Nie, żeby uważał to za kompromitację czy coś złego. Po prostu... jeszcze nikomu nie pozwolił być obserwatorem swojego rytuału, jaki odsłaniał jego słabości. To automatycznie musiało postawić szatyna na ważnym miejscu. Zastanawiał się dlaczego w ogóle odebrał to połączenie. Niby nie robiło mu to żadnej różnicy ale… To i tak była tylko zwykła pomyłka. Każdemu się zdarza zadzwonić nie do tej osoby co trzeba, ale na ogół w takich momentach należy się rozłączyć i dać spokój, a nie zaprzątać sobie tym głowy. Jak to w ogóle możliwe, że jeszcze o tym nie zapomniał? On, wieczny egoista myślący jedynie o czubku własnego nosa...
A jednak jakimś dziwnym trafem tak się stało – pamiętał. Ba, co chwilę się zastanawiał, czy to na pewno był po prostu przypadek czy może coś… otrząsnął się z zamyślenia. Żeby aż tak się zainteresować po zaledwie dwóch rozmowach? A raczej jednej, bo przypadkowe połączenie z przedwczorajszego dnia raczej nie podpadało pod kategorię rozmowy... Westchnął, przejeżdżając rękami po twarzy. Coś ci nie tak w główkę, Gerard.
Skończyło się na tym, że pomimo godziny, którą wskazywał zegarek w jego komórce, to jest godziny trzeciej nad ranem, on siedział przed tym głupim laptopem i tępo patrzył w martwe okno komunikatora, przeglądając listę ostatnich rozmowy. Wbrew pozorom nie było ich zbyt dużo, o ile nie powiedzieć, że ich liczba była opłakana. W jego przypadku to akurat nic dziwnego, ale... No właśnie. Niemal nikt się nim nie interesował, a tu się zerwał taki chłopaczek, do którego to zwyczajnie, przypadkowo zadzwonił, i chce z nim rozmawiać. W sumie to dlaczego nie? Ale z drugiej strony jak mieli rozmawiać, skoro tamten stwierdził, że nie potrafi i po prostu opuścił połączenie?
Przejrzał jeszcze raz spis odebranych połączeń, natrafiając na nick, który zapewne należał do tej dziwnej, niezdecydowanej istoty. Frnk. Parsknął cicho. Co to w ogóle jest? Nie dość, że cały był dziwny, to nawet nick ma jakiś... nie ten. Wszystko miał na dobrą sprawę nie ten. Ale z drugiej strony miał w sobie również coś intrygującego. Na tyle intrygującego, by przyciągnąć do siebie uwagę Gerarda. Jednak, umówmy się, że był po prostu nie ten.
Gerard chyba opanował siłę perswazji, bo po kilkunastu minutach patrzenia się w monitor wyskoczyło okienko głoszące "użytkownik Frnk próbuje nawiązać z Tobą połączenie". Zaskoczyło go to i wyrwało z letargu. Najechał na zieloną słuchawkę, patrząc wyczekująco w ekran. Gdy tylko odebrał, usłyszał pośpieszny i nerwowy głos.
- Przepraszam cię - Gerard uniósł brwi do góry na dźwięk tych słów. Przyjrzał się chłopakowi. Wyglądał na zmieszanego i zmęczonego otaczającym go światem.
- To takie nowe "dobry wieczór"? - spytał z wyczuwalnym nawet przez monitor sarkazmem, patrząc niewzruszony w obraz chłopaka. Nie żeby nie chciał z nim rozmawiać, ba, nawet tego chciał, jednak trzecia w nocy nie była normalną porą na rozmowy. Ale jak wcześniej ustaliliśmy, Frnk przecież był nie ten – Za co mnie przepraszasz?
- Że ci znów zabieram czas - powiedział chłopak i wbił się w oparcie krzesła. Przeczesał ręką krótkie włosy i potrząsnął głową.
- Skąd ta pewność, że mi go zabierasz, co? - odpowiedział i wsparł głowę rękoma.
- Bo jednak poświęcasz mi tą uwagę - mówił pewnie, trochę za pewnie. Gerard odniósł wrażenie, że jego rozmówca był względnej trzeźwości. Chłopak kontynuował, wodząc wzrokiem po pokoju - Nie olewasz mnie. Co jest równoznaczne z tym, że poświęcasz mi czas.
- "Nie czyń drugiemu co Tobie niemiłe". Nie słyszałeś nigdy o tym? Dlatego cię nie olewam… Chociaż na dobrą sprawę, mógłbym teraz smacznie spać, Frnk.
- Frank, po prostu Frank - chłopak zmieszał się. Znów przeczesał palcami włosy. Bił się z myślami, by znów się nie rozłączyć - Jak ci minął dzień? - spytał bezsensownie. Było mu gorąco, alkohol buzował we krwi. Na dodatek chyba się przeziębił, gdy wybiegł ze szkoły z mokrą od wody toaletowej głową, gdyż jego 'koledzy' uznali za bardzo zabawną rzecz topienie kogoś w kiblu... Zakaszlał kilka razy, przenosząc wzrok na monitor.
- No więc, Franku... – zamyślił się nad odpowiedzią. Wahał się, jednak istota po drugiej stronie szklanej tafli powodowała, że prawie wszystkie jego hamulce zaczynały puszczać - Dzień był przeciętny. Najpierw wypiłem kawę, bez cukru niestety, gdyż w akademickiej kuchni takich rzeczy nie mają. A szkoda. Później poszedłem na zajęcia. Znów musiałem oglądać mordy wytapetowanych laleczek i hetero-pedałów albo ich kolegów, bezmózgich mięśniaków, którzy z chęcią obiliby moją własną twarz. Później wróciłem do akademika i zacząłem rysować - nie wiedział, po co mówił mu to wszystko. Po co pozwolił sobie na powiedzenie komukolwiek czegoś więcej o sobie. Był dziwny, ale tym razem jego dziwność przekraczała dopuszczalne granice. Otwierał się przed kimś. Przed kimś obcym. To był bardzo zły znak. Wiedział o tym, ale chyba nie robiło mu to różnicy – A teraz pieprznąłem tym wpizdu i chętnie bym coś zjadł, ale chyba... - pochylił się do szafki w biurku, grzebiąc w niej chwilę – Tak jak myślałem, nic nie mam. A jak u Ciebie?
- Dzień jak co dzień. Spóźniłem się na lekcje, a na następnej przerwie obito mi ryj, co masz okazję zobaczyć – przysunął twarz do kamerki, by Gerard mógł lepiej obejrzeć fioletowego sińca - Potem w miarę bezpiecznie przeżyłem dwie kolejne lekcje. Błogi spokój niestety szybko mnie opuścił, gdyż postanowiono dla rozrywki potopić mnie w toalecie. Uciekłem ze szkoły i wróciłem do domu. Sąsiadka dała mi obiad. Więc ogólnie, dzień uznaję za udany - powiedział i rozejrzał się po pokoju. Szukał wzrokiem jakiejś butelki piwa, niestety nie znalazł żadnej, której by jeszcze nie opróżnił. - I skończył mi się alkohol - powiedział i westchnął głośno.
- Oddałeś im chociaż?
- Póki co, z niewiadomych przyczyn zależy mi na życiu... - mruknął cicho.
Gerard pokiwał głową ze zrozumieniem. To było tylko kilka zdań, a zdołał dowiedzieć się tyle o drugim człowieku. Powinien być zadowolony, mało kto darzył go zainteresowaniem i opowiadał o sobie... Ale po prostu nie miał takiej osoby, która chciałaby mu o sobie opowiedzieć. Nie miał kolegów, koleżanek raczej też, przyjaciele odwrócili się od niego lata temu, rodzina podobnie, matka jako wyjątek wysyłała mu pieniądze na czesne i jedzenie, chyba tylko po to, żeby mieć spokój w domu. Niby mu to nie przeszkadzało, ale taka zmiana zupełnie mu się spodobała, co nie powinno mieć miejsca. To nie jemu było pisane. Czuł się jakby zabierał komuś rolę w teatrze. I na dodatek, miał ochotę ją grać.
- Czemu nie śpisz? - spytał beLIEve ni z tego, ni z owego, przerywając panującą między nimi ciszę, zamazując długopisem kratki na kartce z zeszytu.
- Nie wiem właściwie. Nie chcę spać. Nie chcę czuć się bezpiecznie.
- Gadasz bez sensu, Frank. Każdy chce czuć się bezpiecznie. Ludzie to śmieszne istotki, którym zależy na tym aby były szczęśliwe i bezpieczne. Dążą do tego, przez całe swoje istnienia. Każdy podświadomie tego pragnie.
- Sen i tak jest tylko pozorem bezpieczeństwa. Nienawidzę pozorów - szepnął i wtulił się bardziej we własne nogi.
- Chyba masz rację - powiedział szczerze.
Nie wnikał w życie tego chłopaka. Postanowił nie wgłębiać się w sferę prywatną owej istoty, nie pytał go dlaczego ma takie nastawienie do świata… Za krótko go znał i czuł, że nie ma jeszcze prawa wypowiadać takich słów w jego stronę. Może powinien, a może tylko mu się wydawało? Wiedział, że Frank go okłamuje, ale zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej ma ku temu powody. Nie chciał, żeby tamten miał mu za złe wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Wolał nie ryzykować tej wątłej znajomości. Ale z drugiej strony może powinien zareagować? Odrzucił tę myśl. Jeszcze nie czas.
- Jak masz na imię? - szepnął młodszy chłopak, próbując opanować drgawki. Oparł brodę na kolanach i wlepił swoje duże oczy w ekran.
- Gerard. Brzydko, prawda? - uśmiechnął się lekko, widząc jego stan i owinął się kocem, który zsunął mu się z ramion.
- Nie, to imię jest ładne... Może to dziwne, ale to imię mruczy. Masz mruczące imię - odpowiedział Frank i przekręcił swoją głowę w stronę drzwi od pokoju.
- Mruczy? –spytał lekko zdziwiony.
- Gerrarrrd. Słyszysz? Mruczy - powiedział - Lubisz koty?
- Lubię. Jednak, nie mam tu warunków, żeby je trzymać. A szkoda - westchnął z rezygnacją i przebiegł wzrokiem po swoim pokoju.
- Wiesz... Trudno mi jest podtrzymywać rozmowę... – urwał, zastanawiając się nad doborem słów -ale proszę cię nie rozłączaj się. Nie chcę być teraz sam.
- W porządku. Poopowiadać Ci coś o mnie?
Frank pokiwał głową.
- No dobrze. No więc, jestem Gerard. Studiuję plastykę i mam dwadzieścia dwa lata. Hm... - podniósł kartkę ze szkicem i skierował ją do kamerki – Tutaj masz jakieś bazgroły... Zrobiłem to zbyt miękkim ołówkiem. Nie ważne. No, to co słyszysz w tle to chrapanie mojego sąsiada, trochę natrętne, ale da się przywyknąć - westchnął – Nie, chyba nie umiem rozbawiać ludzi.
- Fakt, nie umiesz. Ale nie szkodzi. Po prostu do mnie mów, dobrze? – chłopak przymknął oczy, starając się zapamiętać głos rozmówcy. Lubił jego głos. Brzmiał łagodnie.
- Dobrze. Będę mówił.
Jak obiecał, tak zrobił. Opowiadał mu o sobie, o studiach, o rodzinie, w między czasie obserwując go i szkicując za razem. Gdyby Frank znał go lepiej, wiedziałby, że to do niego zupełnie nie podobne – mówił o sobie. Komuś, kogo znał zaledwie z dwóch pseudo-rozmów. Komuś na dobrą sprawę obcemu, z kim nie powinien dzielić się takimi informacjami. On o Franku nie wiedział na dobrą sprawę nic, ten wiedział natomiast gdzie on mieszka, gdzie i co studiuje, co lubi i czym się zajmuje. Ale Gerard wtedy chyba o tym nie myślał.
Zerknął na chłopaka, żeby zobaczyć, jak wyglądają jego brwi, które chciał ująć na rysunku. Tak, rysował jego. Nie chciał szukać punktu godnego uwiecznienia po czwartej nad ranem, więc wybrał ten, który był najbliżej. No, teoretycznie.
Frank ziewnął.
- No, i ogólnie jestem nudną postacią - skończył powoli, odkładając gotowy szkic na zaciemnione biurko, po czym zerknął na chłopaka wyświetlonego na ekranie – Lepiej ci tak troszeczkę?
- Nie. Ani trochę.
- Naszkicowałem cię - palnął nagle, przygryzając wargę.
- Nie lubię siebie. Moje ciało.. Moje ciało to więzienie, wiesz? - wyrzucił z siebie słowa, jakby były z ołowiu. Wiedział w jaką stronę kierują się jego myśli. Jedna z jego stron jednak nie chciała tego. To było niebezpieczne.
- Chętnie bym się z tobą zamienił. Może w moim byłoby ci wygodniej.
- Dziękuję za propozycję, ale nie dałbym ci mojego ciała. Ono nie pasuje do ciebie. A po za tym, wolę sam cierpieć, niż żeby miałby ktoś inny – czuł jak paznokcie słów wbijają się w jego zaschłe rany…
- Nie, ten układ nie byłby taki prosty. Ty cierpiałbyś za mnie, a ja za ciebie.
- Czy miałbyś dość silną psychikę, by chronić tego, kto cię zabija? - coraz głębiej i głębiej, czuł swoje krwawiące serce i głos, który brutalnie wyrzucał z organizmu bagaż emocji - Czy miałbyś dość sił, by powstrzymać się przed zadaniem ciosu? Czy miałbyś cierpliwość dbać o dom, którego nienawidzisz?
- Nie wiem. A ty? Potrafiłbyś dwadzieścia lat żyć w rodzinie, która miała cię za kulę u nogi? Wracałbyś codziennie do domu ze świadomością, że rzeczą która cię przywita będzie opierdol i lista rzeczy, które masz zrobić, niezależnie od tego, czy masz się uczyć, czy jesteś zmęczony, czy jesteś głodny, czy CHCESZ robić cokolwiek? Nie zabiłbyś się, gdybyś miał świadomość, że możesz? Miałeś kiedyś kogoś, kto cię kochał? Mam nadzieję, że tak, że dałbyś radę, że miałeś kogoś takiego. Ja nie.
Poczuł się niezręcznie. Ton, z jakim wyrzucił z siebie to wszystko nie był na miejscu. Na ogół starał się mówić spokojnie, uważając, że kultura wypowiedzi wyrazi szacunek do rozmówcy. W dodatku wspomniał o rodzinie. O domu. O miejscu do którego nie chciał pod żadnym pozorem wracać. Odłożył ołówek, który ściskał kurczowo w prawej dłoni i rozluźnił dłoń. Była ścierpnięta. Nic dziwnego.
- Przepraszam - powiedział, patrząc na Franka i przyciągnął do siebie kolana, obejmując je ramionami – To... - urwał. Nie dał rady.
- Nie masz za co przepraszać - odpowiedział Frank, próbując pozbierać swoje rozbite uczucia. Trząsł się. Znów zbyt wiele emocji targało jego ciałem. Tym razem nie zaśnie tak łatwo.
- Mam – niemal wszedł mu w słowo – Zamiast starać się, żeby było ci lepiej, ja ci tylko dowalam.
- Nie rozumiem cię. Naprawdę, twoje słowa nie są w stanie mi dowalić, nie mają jak nawet.
- Ta - prychnął - Nikt mnie kurwa na dobrą sprawę nie rozumie - mruknął cicho, chowając twarz w kolanach.
- Ludzie są istotami rozumnymi, lecz całkowicie niezrozumiałymi... I weź nie chowaj głowy, nie ciebie jedynego nikt nie rozumie, co?
Podniósł się, patrząc pusto w ekran. Wyglądał zupełnie niewinnie z mokrymi lekko policzkami i rozmazaną kredką do powiek.
- Nie pomogłeś mi tym, stary - burknął i znów schował głowę.
- Nigdy nikt mi nie pomagał, więc trudno mi pomóc tobie... Próbowałeś trzymać przez jakiś czas twarz w wodzie? Mi zawsze pomaga i... Jest lepiej - mówił, a jego słowa były mechaniczne, pozbawione emocji.
- Nie. Boję się takich sytuacji gdy... Gdy kończy ci się powietrze. Rozumiesz, prawda?
- Jeśli pomogę ci mówiąc, że rozumiem, to tak brzmi moja odpowiedź.
- Nie wiem, czy pomożesz. Ale dobrze, że rozumiesz. Chociaż to chyba pojęcie względne...
- Którą mamy godzinę?
- Piąta. A co?
- Niedługo wzejdzie słońce. Może ono cię pocieszy – szepnął młody słabo unosząc kąciki ust ku górze. Czuł łzy, które czując zwolnione bariery cicho spływały z jego oczu.
- Nie cieszę się z takich rzeczy.
- A ja owszem. Lubię być choć trochę szczęśliwy – starł słone krople rękawem.
- To dobrze - Gerard wrzucił swoje przybory do niedużego piórnika i przysunął się do biurka – Idź spać. Ja też muszę.
- Nn... - urwał i gula utkwiła mu w gardle.
- Frank? Wszystko dobrze?
- Tak, tak, idź już. Dobranoc - powiedział i rozłączył się.
Gerard zamrugał wciąż wilgotnymi oczami. Nie za bardzo wiedział, co tak naprawdę działo się przez ostatnie dwie, jak nie trzy godziny. Cała ta rozmowa miała w sobie więcej niż każda inna, jaką kiedykolwiek był w stanie przeprowadzić. Frank był... Dziwny. Po prostu dziwny. I było to najlepsze z możliwych, określających go słów.
Zapisał kontakt na liście, chcąc na przyszłość wiedzieć, kto do niego dzwoni. Mechanicznie zerknął na opis. Nie zdziwił się, widząc te cztery słowa: "Set my spirit free". 

~ ~

Tak, trochę o Gerardzie i jakaś taka dziwna rozmowa. 
Dziękujemy niezmiernie za wszystkie komentarze pod poprzednim odcinkiem. Nie macie nawet pojęcia, jak bardzo jesteśmy wdzięczne za te wszystkie pochlebne opinie <3

[piosenka o Franku od Zombies trolololo]

piątek, 30 listopada 2012

{001} Preparation to Fall


no more dreaming of the dead as if death itself was undone 
Florence + The Machine ~ Blinding


Księżyc zdążył wzejść już wysoko, nim niewielki szatyn odważył się wyjść z pokoju. Odczekał jeszcze parę godzin po tym, jak ucichły wszystkie oznaki trzeźwości i przytomności ojca. Frank był przekonany, że ślady po przywitaniu będą jeszcze długo widoczne. Bolał go brzuch zarówno z głodu jak i od ciosów, które przyjął, a ciało zachowywało się, jakby nie miało w sobie kości. Z trudem stawiał kolejne kroki. Udało mu się w miarę cicho dotrzeć do balustrady od schodów. Jakiś niemiły skurcz w żołądku dał o sobie znać. Wiedział co to oznaczało, a po chwili poczuł jak coś wraca przez jego przełyk. Zwymiotował na schody. Gęsta i czerwona od krwi ślina zwisała mu z ust. Wypluł ją i upadł na kolana. Trząsł się z szoku i wycieńczenia, niczym zajeżdżany koń. Zwymiotował ponownie. Łzy pociekły. Powoli zczołgał się ze schodów na niższe piętro. Nie miał siły na omijanie własnych wymiocin.
Gdy jakoś doczołgał się do kuchni, ściągnął z szafki butelkę wody. Usiadł na kaflach i wsparł się o drzwi lodówki. Odkręcił butelkę. Przełknął łyk, a gdy zimny płyn rozlewał się po jego wnętrzu znów zawładnęły nim mdłości, jednak udało mu się je powstrzymać. Znowu się napił i odstawił butelkę. Zaczął płakać. Tak po prostu, z żalem i bezsilną złością. Bo cóż innego pozostało mu robić? Chociaż starał się czynić to jak najciszej, by nie zbudzić ojca. Wiedział, że powinien posprzątać własne wymiociny, ale po prostu nie miał siły na nic. Pragnął tylko snu… niczego więcej. Zasnąć i zostawić wszystkie przyziemne problemy. Cały ból. Wszystkie troski. Chociaż wątpił, czy będzie mógł skosztować spokojnego ukojenia w ramionach pana Morfeusza, bez uprzedniego zażycia tabletek nasennych bądź alkoholu…. Albo jednego i drugiego… szepnęła jedna z jego myśli. Odrzucił ją z odrazą. Chciał żyć, pokazać, że nawet z odpadka może powstać coś wspaniałego. Pokazać, że jest silnym chłopcem. Zakrył dłońmi twarz. Gdy nazwał siebie idiotą, tchórzem i kilkoma innymi tytułami postanowił wrócić do pokoju. Przestał płakać. W końcu nie był to pierwszy raz, pozbiera się i… nie, nie pójdzie do szkoły. Nie miał na to siły, ochoty i chęci. I tak miał multum nieusprawiedliwionych nieobecności.
Droga po schodach na górę była dla niego męką. Obolałe mięśnie odmawiały posłuszeństwa, tym razem naprawdę mocno dostał. Za co? Za butelkę piwa. Jedną. Był przekonany, że ojciec wróci dzień później, jak było zaplanowane. Niestety zawiódł się. ,,Cierpiał za nieposłuszeństwo’’.
Zmęczony i zrezygnowany dotarł do swojego pokoju. Usiadł na środku podłogi. Rozejrzał się wokoło. Panował tam lekki rozgardiasz. Drzwi od starej szafy rozwaliły się na dobre, gdy zaliczyły spotkanie trzeciego stopnia z jego ciałem. Postanowił rano naprawić mebel, który zawsze bardzo mu się podobał. I jeszcze rozbite szkło… Chwycił jeden z odłamków. Wpatrzył się w gładką powierzchnię, która pokazywała jego zniekształcone oblicze. Ze złością rzucił szkiełkiem w ścianę. Westchnął i z trudem ściągnął z siebie zarzyganą koszulkę. Odrzucił ją na gdzieś w kąt. Rozebrał się do majtek, wdrapał na łóżko. Szczelnie okrył się kołdrą i nawet nie zdążył poświęcić chwili na zastanawianie się nad czymkolwiek. Zasnął prawie natychmiast. I dziękował Bogu za to.


~ ~


Nie słyszał porannych pomruków niezadowolenia, na temat, jaka z niego fleja. Nie słyszał dzwoniącego budzika ani trzaśnięcia drzwiami. Spał. Kołdra dawała mu złudne wrażenie bezpieczeństwa, była barierą przed złym światem. Dawała mu ciepło. Nienawidził zimna, jednak zawsze, gdy spadał śnieg, nie mógł się powstrzymać od podziwiania tego pięknego zjawiska. Malutkie kryształki wyglądające niczym opadłe gwiazdki, przywoływały mu na myśl szczęśliwe czasy, gdy jeszcze żyła jego rodzicielka. Gwiazdka, prezenty, pieczenie pierników. Rzeczy tak błahe, jednocześnie dające niesamowite pokłady radości. Ale to wszystko się skończyło. Skończyły się szczęśliwe losy rodu Iero. A Frank był tego idealnym przykładem.
Z łóżka podniósł się dopiero koło godziny jedenastej. Na drżących nogach wyszedł z pokoju. W korytarzu śmierdziało wymiocinami i zrobiło mu się niedobrze na ten zapach. Poszedł do łazienki. Spojrzał w lustro, chociaż wiedział co zobaczy. Cień nastoletniego chłopaka z nową kolekcją siniaków. Istotnie, jego klatka piersiowa i brzuch, miały nowe czerwone ślady. Czerwień była dosyć modna, ale ta wiadomość nie poprawiła mu humoru. Włożył korek do zlewu i nalał wody. Poczekał, aż ciecz dosięgnie brzegów, po czym odgarnął swoje włosy w tył. Złapał je i zanurzył twarz w wodzie. Czasem tak robił, gdy w głowie miał zbyt dużo emocji. Uczucie topienia się, dogłębnie wyciszało jego myśli. Gdy zaczął się dusić, wyciągnął głowę. Poczuł się odrobinę lżej. Wytarł twarz w ręcznik i poszedł do swojego pokoju po czyste ubranie. W świetle dnia zniszczenia wydawały się jeszcze większe. I ten smród. Zabrał brudne od krwi i wymiocin ubranie, po czym wrzucił je do wanny. Nalał zimnej wody. Wsypał jakiś proszek i zostawił, by się wymoczyło. Jak na chłopaka, znał się dosyć dobrze na domowych zajęciach.
Omijając swoje własne rzygi zszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Jedyne co było tam do zjedzenia, to marchewka i kawałek sera. Resztę stanowiły piwa. Zapomniał ostatnimi czasy zrobić zakupów, albo raczej, ktoś nie zostawił mu ani trochę pieniędzy. Zabrał kawałek żółtego sera i leniwie wgryzł się w niego. Był stary ale dosyć smaczny. Jednak nie zapełnił całkowicie pustego żołądka. Zdecydował się, że marchewkę zostawi na obiad. Słońce świeciło jasno i radośnie, jakby nieadekwatnie co do nastroju chłopaka. Ten zaś wyciągnął starego mopa i nalał wody do wiaderka. Zabrał się za mycie orzyganych schodów. Umył je kilkukrotnie, jednak zapach ciągle się unosił. Pootwierał okna. Naprawił szafę. Pozamiatał szkło i poukładał rzeczy na półkach. Zajmował się domem i lubił to zajęcie. Nie myślał wtedy zbyt wiele o problemach.
Dopiero o drugiej po południu, gdy był w nieco lepszym nastroju, zrobił sobie przerwę. Usiadł na ladzie w kuchni i powoli przygryzał marchewkę. Teraz dopiero przypomniał sobie o wczorajszym incydencie. Nie o pobiciu ale… O przypadkowej rozmowie, a właściwie, wymianie zdań. Tamten chłopak był jakiś inny. Bardziej blady, o bardziej wnikliwym spojrzeniu. Włosy też miał jakieś takie bardziej czarne. Cały był bardziej. I nie wyśmiał go, nie wyszydził, nie wyprawił morałów na temat alkoholu. Po prostu na niego patrzył i wzrokiem mówił więcej niż ustami. Jego oczy prowadziły z nim rozmowę. Miał samotny wzrok, smutny i bolący. Iskra ciekawości również im przyświecała, jednak pozostałe emocje wybiły głębsze piętno we spojrzeniu. Doszedł do wniosku, że ten mężczyzna przede wszystkim musiał być smutny. Inne emocje mogły być przypadkowe, bądź źle przez niego odczytane. Skończyła mu się marchew.
Przestał rozmyślać o zagadkowym brunecie. To był przypadek. Najprawdopodobniej już nigdy ze sobą nie porozmawiają. A z resztą gdyby on nawet spróbował… to jakby wyjaśnił powód mącenia spokoju owemu chłopakowi? Że podobał mu się jego wzrok i że stwierdził, że mogą zostać przyjaciółmi? Odrzucił tę idiotyczną myśl. Było minęło. Zszedł z blatu. Dzisiaj jego ojciec mógł przyjść w każdej chwili więc musiał trzymać się na baczności. Nawet nie zdążył dojść do salonu, gdy usłyszał szczęk kluczy w drzwiach.
Dlaczego… dlaczego… dlaczego… powtarzał w kółko i wpatrywał się ze złością we własne odbicie. Spodziewał się najgorszego pobicia ale nie tego, że zabiorą mu ostatnią rzecz, na jaką miał wpływ. Wszystko było w porządku, wszystko było idealnie przez pierwszą godzinę pobytu ojca. Potem zaczął mruczeć coś na temat tego, że jak to tak, że syn wygląda jak baba. I wziął nożyczki. A Frank się nawet nie opierał. Obserwował, jak kosmyki jego lśniących, wręcz jedwabnych włosów spadają na podłogę. Ostatnimi siłami hamował łzy. Ale nie przeszkadzał, nie protestował. Jego mięśnie nie były tak mocno rozwinięte jak jego ojca a po za tym… obiecał mamie. Obiecał mamie, że będzie się opiekował tatą.
Gdy ojciec zakończył swoją egzekucję, chłopak poszedł do łazienki i własnymi siłami poprawił jego dzieło. Nie było tak źle, ale on zaczynał przechodzić przez granicę krańcowej nienawiści. Zamknął się w pokoju i usiadł na łóżku, by powoli stłumić i rozłożyć swoje emocje na mniej impulsywne atomy. Podkulił nogi i siedział tak nieruchomo, przez kilka chwil, a może godzin? Nie wiedział. Nie obchodziło go to. Nic go nie obchodziło. Włączył komputer. Użytkownik beLIEve jest dostępny, zasygnalizował komunikator. Zdziwił się, nie był to nick Luisa, który jako jedyny nie traktował go jak trędowatego. Ani nikogo z jego skromnej listy zapisanych kontaktów. Jednak po chwili zaczęło wszystko do niego docierać. Jakaś igła nadziei ukuła go w serce. O, naiwny- powiedział do siebie. Jednak kursor przesunął się na ikonkę podpisaną jako rozmowa video. Cofnął jednak go ale po chwili znów najechał. Jego myśli się kłóciły, lecz zadecydował przypadek. Zbyt nerwowo szarpnął dłonią i wcisnął zieloną słuchawkę.
Jego mózg wykrzyknął jedno wielkie CHOLERA! Na nic wciskanie czerwonej słuchawki się zdało, gdyż wyświetliło się okienko ze znajomym obliczem.
- Słucham? - odezwał się zdziwionym głosem. Chłopak wyglądał na zaskoczonego, a w oczach miał ból pomieszany z radością. Jak zwykle oczy przykuły uwagę chłopaka. Przez kamerkę komputera miały ciemnobrązową barwę, chociaż Frank sądził, że w rzeczywistości okazałyby się bardziej orzechowe. Chłopak wyglądał bardziej upiornie niż ostatnio, mimo tego, że na jego twarzy pojawiły się wypieki. Nie, nie ciastka, ani też zawstydzenie bądź podniecenie. Zupełnie inny rodzaj.
- Tak właściwie to przypadkowo…. - mruknął zmieszany i przestraszony Frank. Bał się, pomimo tego, że praktycznie nie miał czego. Gdyby jego rozmówca się rozzłościł to co? Pobije go przez ekran? Ale nie o to chodziło Frankowi…. Tylko o to spojrzenie.
- Przecież nic nie jest przypadkowe - stwierdził czarnowłosy i przeczesał palcami włosy. Jego ręka była cała w nacięciach, z których sączyła się krew. Szkarłatna ciecz plamiła bladą skórę, na której widniały również zaschłe blizny. Wzmogło to niepokój bruneta. Z drugiej strony… przecież to też był ból… przecież on również też cierpi… jego też boli. Jedna łącząca cecha, która jednocześnie ich dzieliła. Frank nie wybierał tego, a ten drugi tak. I to właśnie było dla Franka niepokojące. Nie rozumiał tego.
- To może ja nie będę ci przeszkadzał, przepraszam… - był zmieszany coraz bardziej, klął się w myślach za własne zachowanie. Dał dobitny przykład, że naprawdę jest skończonym idiotą i, że słuszność mają ci, którzy się z niego nabijają.
- Nie przeszkadzasz. Wręcz spodziewałem się tego, że jeszcze kiedyś się usłyszymy - odparł niewzruszony i wytarł brudną od krwi chusteczką pokaleczone przedramię. Czynił to z uczuciem, jakąś chorą fascynacją. Nie ukrywajmy, wyglądał na dosyć popierdolonego.
- Ja sądziłem inaczej - mruknął i usiadł na krześle po turecku, jak miał w zwyczaju.
- A jednak to właśnie ty zadzwoniłeś - stwierdził oczywisty fakt, zerkając przelotnie. Zauważył zmianę we fryzurze chłopaka. Nie spodobała mu się. Zmarszczył brwi.
- Niechcąco kliknąłem na słuchawkę. To był przypadek - skłamał i odwrócił wzrok od krwi na ręce bruneta. Była inna… inna niż on zazwyczaj miał okazję widywać. Była czysta… lśniąca… pociągająca. Odtrącił tę myśl. Od tego wszystkiego zaczęło mu się mieszać w głowie.
- Więc czemu jeszcze się nie rozłączyłeś? Chciałeś popatrzyć? Śmiało, ciekawość to nic złego - starannie wycierał nacięcia, patrząc to na monitor, to na ściekającą krew. Zachowanie jego rozmówcy bawiło go dogłębnie, ale jak to miał w zwyczaju, nie okazywał tego.
- W sumie to... pogadać - wydusił z siebie Frank, jakby wypluwał tonę gwoździ, jednak chłopak go zignorował.
- Co z twoimi włosami? Były fajne - na jego twarzy oprócz pytania malowało się coś w rodzaju rozżalenia.
- Yyh, fryzjerka-praktykantka nie pojęła pojęcia ściąć końcówki - skłamał po raz kolejny, na dodatek dosyć kiepsko. Postanowił nie mówić o ojcu… to było zbyt prywatne. I zbyt bolesne. Obawiał się reakcji chłopaka, tego… że może się rozłączyć albo co…
- Ugh... – syknął tamten, gdy chusteczka zaczepiła się o ranę, zadając niespodziewany ból - Więc... O czym chciałeś ze mną rozmawiać?
- Sam nie wiem, nie potrafię myśleć dziś jasno, po prostu nie kontroluje dzisiaj tego, co robię... - powiedział i pomasował ręką kark - jesteś jedyną osobą, która się do mnie odzywa, a ja już na starcie zachowuje się jak kretyn. - westchnął z żalem - To ja ci już nie będę przeszkadzał i już nigdy...
- Nie przeszkadzasz mi - przerwał mu dobitnie, z lekkim niepokojem na twarzy. Chwilę później znów był poważny - Nie przeszkadzasz.
- Ja chyba... ja po prostu chyba nie umiem rozmawiać - podsumował i przesunął rękę na myszkę. Przejechał kursorem na czerwoną słuchawkę. Kliknął, po czym wyłączył cały komputer. Za dużo. Za dużo dziwnych emocji, jak na jego drobną osóbkę.


~ ~

Więc mamy jedyneczkę. I żyje się dalej. 


czwartek, 22 listopada 2012

Preparation to Fall ~ prolog


my boy builds coffins for better or worse
Florence + The Machine ~ My Boy Builds Coffins

Bariery są wszędzie dookoła nas. Pojawiają się znienacka, zagradzając nam drogę do  szczęścia. A my, my musimy je pokonywać. Niektóre nas przerastają i powodują, że pogrążamy się w rozpaczy. Potrzebujemy wtedy wsparcia kogoś, kto by pomógł nam przez nie przeskoczyć. Ale czy to ma sens? Czy nie lepiej jest nauczyć się wyżej wzbijać…
Albo... 
Czy nie łatwiej by było, gdybyśmy godzili się z tym, co ma nam do zaoferowania złośliwy los? Nie prościej dać się zepchnąć w dół własnej słabości? W otchłań, której nikt poza nami nie może pokonać. Przyjmować to, co życie nam daje i odbierać w taki sposób, w jaki ono chciałoby, żebyśmy odbierali. Czasem może wydawać się, że robiąc tak, człowiek cierpi. Owszem, ale cierpienie to życie. Póki cierpisz, masz poczucie, że nadal żyjesz.
Przynajmniej tak odbieram to ja. Każda oznaka bólu, żalu, smutku, każde pozornie nieprzyjemnie uczucie sprawia, że unoszę się ponad to wszystko, co posiadam. Nie wyobrażam sobie życia tych wszystkich ludzi, którzy nigdy nie zaznali cierpienia. Nie ważne, czy ze strony innej osoby, czy przez samego siebie. To prawda, pomiędzy jednym a drugim leży pewna różnica. Sprawia ona, że cierpienie zadawane sobie samodzielnie jest o wiele piękniejsze. Jednak udręka zawsze będzie udręką, a ból zawsze będzie bólem. Zawsze pozostanie w idealnej postaci, nigdy nie zapomni zostawić czegoś po sobie. Czegoś specjalnego, czegoś tylko dla nas. Powiesz, że to wszystko jest oznaką słabości? Zgodzę się z tobą. Ale ta słabość, ryzykowna i niebezpieczna, reprezentuje jednocześnie pewną odmianę odwagi.
Ludzie, którzy patrzą na mnie, obcują ze mną, przebywają w moim towarzystwie, od zawsze uważali mnie za dziwaka. W większym lub mniejszym stopniu. Z czasem przyzwyczaili się do moich odchyłów, do wyglądu, do sposobu bycia, do moich blizn. Często ufali mi, a ja ich w ten sposób wykorzystywałem. Ja jednak nie zaufałem im nigdy. Egzystowałem w moim osobistym piekle, przerażając bądź zachwycając. Dla każdego byłem kim innym, mimo, że pozostawałem tą samą osobą.
Niektórzy mówili, że powinienem żyć zgodnie ze społeczeństwem. Nie odpowiadało mi to, więc zapragnąłem, żeby ono żyło zgodnie ze mną. Gdy poniosłem klęskę w tym kierunku zrozumiałem, że jest ze mną tylko mój mały, osobisty ból. Po części mi to odpowiadało.
Z czasem odsunąłem się od niego. Ucieczką była głównie sztuka, w której szybko zatraciłem się prawie zupełnie. Odkryłem w sobie wielki potencjał, poczułem, że to już nie krew i cierpienie będą moim powietrzem niezbędnym do życia, tylko farby i ołówki. Mój wcześniejszy cel, powolna i bolesna śmierć, stał się moją obsesją. Natchnieniem i koszmarem jednocześnie. Zrozumiałem, że dążyłem do czegoś przerażającego, które pomimo to i tak mnie czekało. Pierwszy raz w moim życiu strach przewyższył ciekawość. 
Później poszedłem na studia. Wkroczyłem w szeregi kolejnych nowych twarzy, ostrych barw i pożerających mnie z ciekawością spojrzeń. Czasami miałem wrażenie, że chciałbym być jak oni. Że chciałbym mieć jakieś towarzystwo, oprócz przyborów do rysowania, muzyki i ostrych języków żyletek, z którymi przyjaźniłem się od lat. Czasami patrząc na ich uśmiechnięte usta, roześmiane oczy i wesołe twarze, gdy w uszach dźwięczał mi ich uroczy śmiech, czułem zazdrość, zazdrość, że nie mogę być jak oni. Teraz uważam to za kompletną głupotę. Bezsens, nie dający upragnionego szczęścia.
Czasem przychodzi taka chwila, że tęsknię za kimś prawdziwym. Za kimś, przy kim mógłbym usiąść i zacząć opowiadać, co spotkało mnie przez cały dzień. Za kimś, kto utrzymałby ze mną trwały kontakt, kto porozmawiałby ze mną o czymś więcej niż o temacie wykładu. O życiu. O sztuce. O śmierci.
Ale nie mogłem liczyć na taką osobę. Ona po prostu nie istniała. Pogodziłem się z tym.
Dzisiejszego dnia kompletnie olałem wykłady. Mało kiedy przykładałem do nich większą wagę, jednak dziś wyjątkowo nie chciało mi się na nich siedzieć. Nie miałem ochoty patrzeć na tych wszystkich kolorowych, energicznych ludzi, którzy po raz kolejny zaczęliby wytykać mnie palcami. To nie było dla mnie i byłem tego świadomy. Więc po prostu ubrałem się, nie biorąc niczego poza odtwarzaczem muzycznym, wyszedłem z domu i ruszyłem przed siebie. Przez tłoczne i hałaśliwe ulice Nowego Jorku, miasta, które kochali wszyscy, a ja nienawidziłem. Tak, jestem wyrzutkiem. Jestem wyobcowany. Witamy w świecie Gerarda Way'a. Najdziwniejszej, najgłupszej i najtrudniejszej istoty na tej ziemi.
Nie mam pojęcia, ile czasu szwendałem się bez celu po zatłoczonych ulicach. Szczerze, to mało mnie obchodziło. Czułem, że gdy pobędę trochę sam ze sobą poczuję się lepiej. Miałem rację. To uczucie, że żadna z otaczających cię osób nie wie nic o tobie, kim jesteś, jest piękniejsze nawet od samej, czystej formy samotności. Chociaż nie, źle mówię. To było zupełnie co innego. Ale było to równie przyjemnie co spędzanie czasu z samym sobą.
Moje plątanie się bez celu trwało jeszcze jakiś czas. Rozglądałem się wokół, żeby nie powiedzieć, że straszyłem biedne dzieciaczki na placu zabaw, co i tak nie sprawia mi żadnej różnicy. Nawet zachodzące słońce nie przyciągnęło mojej uwagi. Nim się spostrzegłem, przemierzałem kolejne, spowite zupełnym mrokiem, bądź lekko rozświetlone przez latarnie, ulice.
Pierwsze co zrobiłem, gdy wszedłem do mieszkania, było włączenie laptopa. Wiedziałem, że powinienem był pojawić się na zajęciach, jednak nie zrobiłem tego, więc wypadało mieć chociaż notatki. Otworzyłem Skype'a, wpisałem na ślepo nazwę do jednej z niewielu moich znajomych, Cherlyn, by po chwili zacząć łączyć. Miała dziwny nawyk do odbierania po dłuższym czasie, więc na spokojnie zacząłem szukać zeszytów w mojej torbie. Ledwo wyłożyłem je na biurko, a usłyszałem dźwięk odebranego połączenia. Nie zerkając nawet na ekran, zacząłem powoli mówić.
- No siema, Cher. Wiesz.. nie chciało mi się iść, więc tego.. - otworzyłem zeszyt na odpowiedniej stronie – Masz notatki, prawda? - nie odpowiedziała, więc zerknąłem na monitor – Cher? No jesteś tam, czy nie?
Moje zdziwione i zniecierpliwione spojrzenie napotkało zupełnie inny obraz niż ten, którego oczekiwałem. Po drugiej stronie nie siedziała uśmiechnięta, blada dziewczyna z czerwonymi końcówkami długich, ciemnych włosów. Gotowa w każdej chwili parsknąć śmiechem na mój widok. 
Po drugiej stronie znajdował się chłopak. 
Nie było widać go zbyt dobrze przez panujący w pokoju mrok, jednak w świetle monitora udało mi się wypatrzyć kilka wyraźnych szczegółów. Był dość drobny, mimo, że wyglądał na niewiele młodszego ode mnie. Lekko za duża koszulka z Iron Maiden wisiała na jego  ciele, lecz nie zasłaniała całkowicie posiniaczonych przedramion. Szczupłą, nieco dziecięcą, twarz obejmowały dość długie, ciemne i, swoją drogą, ładne włosy. Jak już zauważyłem, w pokoju było ciemno, ale niektóre rzeczy, jak chociażby ściana pełna plakatów za nim, były idealnie widoczne. Chłopak siedział w pewnej odległości od biurka, także mogłem objąć wzrokiem całą jego sylwetkę. Skrzyżował nogi na siedzisku i upił łyk piwa z butelki. Na twarzy miał wymalowany spokój, po za oczami. Jego wzrok zdawał się krzyczeć.
- Ups.. - mruknąłem, bardziej do siebie – Pomyłka...
Po między nami zapadła cisza. 
- Każdy z nas jest pomyłką - odezwał się cicho, nieco zachrypniętym głosem.- Świat to jeden wielki błąd. – znów pociągnął łyk z butelki. Opuścił głowę tak, że włosy zasłoniły mu twarz.
Przyjrzałem się mu uważniej. Wyglądał.. Nieco inaczej. Nie widziałem na jego twarzy uśmiechu, ani jednej z modnych, kolorowych koszulek, pełnych różnych niezbyt męskich wzorów. Pewnie nie odstawał w ten sposób od otoczenia jakoś bardzo, przypuszczam, że mijając go nawet nie zatrzymałbym na nim wzroku. Jednak, gdy był jedyną osobą, na której można było skupić swoją uwagę, wydawał się nieprzeciętnie interesujący.
Chłopak podniósł nieznacznie głowę i skierował swój wzrok na ekran.
- Dlaczego się na mnie tak gapisz? Wyglądam jak zwierzę w cyrku?
- Przecież całe nasze życie to cyrk. W dodatku niezbyt zabawny - powiedziałem od razu. Korzystając z okazji, że patrzy w monitor, żeby przyjrzeć się lepiej jego twarzy.
Po części nastolatek istotnie wyglądał jak zwierzę z cyrku. Przypomniało mi się, jak kiedyś byłem na jednym z takich przedstawień, które zresztą było bardzo nieudane. Gwiazdą programu był mały lew, już na pierwszy rzut oka zbyt młody, by występować przed tak dużą publiką. Co chwilę płoszył się, gdy jego treser wyraźnie zaczynał się złościć. I właśnie postać, na którą patrzyłem, przypominała mi tego lwa. Zbyt małego, by zapamiętać i wykonać to, czego od niego oczekują. Jednak nie miałem zamiaru mu tego powiedzieć. Poza tym chłopak częściowo różnił się od tamtego zwierzęcia. Wyraźnie nie spłoszył się rozmową, wręcz przeciwnie, jedyne co było po nim widać to zmęczenie. Nie wyglądał, jakby para oczu wlepiająca się w jego postać wywierała na nim jakiekolwiek wrażenie.
Przez długi czas między nami panowała zupełna cisza. Nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć, więc tylko patrzyłem na to, co robił. A nie wykonywał specjalnie wiele ruchów, poza braniem kolejnych łyków z butelki. Nie byłem pewien, czy powinienem się rozłączyć, mimo że w każdej innej sytuacji bym to zrobił. Ale byłem ciekaw tej chudej osóbki, choć zdawała się być, aż nad zbyt nudna.
Nagle tamten wyprostował się, rozglądając po pomieszczeniu. Przysunąłem się trochę do monitora, co pozwoliło mi zauważyć, że zmarszczył czoło, po chwili odstawiając butelkę na ziemię. Przyglądnąłem się lepiej obrazowi, widząc jak chłopak spina mięśnie, gdy usłyszałem dziwny dźwięk. Był zbyt zniekształcony, żebym mógł stwierdzić czy pochodził z reszty domu, czy z zewnątrz. Byłem pewien, że gdzieś poza ścianami jego pokoju coś się stało. Niekoniecznie coś złego. Ale coś się stało. Widziałem, że jego ciało spięło się jeszcze bardziej. Zastygł w bezruchu.
Mijały kolejne minuty, a ja nadal obserwowałem to, co robił. Jego zachowanie było dziwne. Nie wyglądał już obojętnie, teraz wydawało mi się, jakby się czegoś bał. Jakby coś miało się stać. Nie słyszałem żadnych dźwięków, jednak widziałem po jego twarzy, że coś się działo. Malował się na niej strach. Patrzył na mnie tak, jakby błagał o pomoc.
Po chwili usłyszałem skrzypnięcie drzwi i do ciemnego pokoju wpadła smuga światła.
- Kurwa, co ty robisz...?! - to były ostatnie słowa jakie dotarły do moich uszu, zanim na monitorze wyświetlił się komunikat, że rozmówca opuścił konwersację. Nie pofatygowałem się nawet o rozłączenie, zbyt oszołomiony tym, co się stało. Jeszcze przez długi czas miałem dziwne wrażenie, że mały, spłoszony lew znalazł swojego tresera.


~ ~

Bobas o imieniu Preparation to Fall, czyli dziecko War Machine i Zombies Detonator właśnie pokazało się światu. Tak, zrobiłyśmy sobie dzidziusia, enjoy! :D