środa, 23 stycznia 2013

{005} Preparation to Fall


are you strong enough to stand protecting both, your heart and mine?
Florence + The Machine ~ Heavy In Your Arms

Pędzle, oczyszczone i idealnie poukładane według grubości leżały przygotowane na stole, podobnie jak wszystkie jego farby. Nie liczył na konkretne mieszaniny; zebrał wszystko co znalazł, bowiem nie wiedział, jakie będą mu potrzebne. Odrzucił jedynie od razu wszystkie akrylowe, stawiając na te olejne – bardziej odpowiadała mu ich struktura i efekt, jaki dawały na płótnie. Wiadomo, jako student malarstwa musiał mieć w zanadrzu niemal każdy rodzaj farb, jednak głównie skupiał się na tych konkretnych. Po prostu obraz namalowany nimi w miarę dawał mu satysfakcję. Chociaż satysfakcja w tym przypadku była pojęciem czysto względnym...
Umocował czyste, średniej wielkości płótno na jasnobrązowej sztaludze, w takiej części pokoju, żeby padało na nią światło. Szczerze? Zupełnie improwizował. Jak już większość wiedziała, nigdy nie miał przyjemności malowania aktu, do którego pozowała żywa osoba i pomimo, że wiedział, iż ten pierwszy raz kiedyś nastąpi, na pewno nie spodziewał się, że będzie to w takiej formie. I że pozować będzie dojrzała kobieta, która w dodatku miała skłonności do podrywania go. A myślał, że kryzys wieku średniego dotyka tylko mężczyzn... No nic. Nawet nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił. Zresztą, jak już zauważył – Danielle nie była taką sobie, ot, przypadkową kobietą, jedną z wielu. Była inna. Był pewien, że ten akt będzie jedyny w swoim rodzaju. Mimo to i tak ogarniał go strach.
Przypadkiem przewrócił słoiczek z czerwoną farbą, która rozlała się po podłodze tworząc dziwną, jakby krwawą kałużę. Zatrzymał na niej wzrok, obserwując, jak wnika powoli w otwory między starymi panelami. Gdy uświadomił sobie, skąd u niego takie nagłe zainteresowanie rozlaną farbą, od razu sięgnął po coś, czym mógłby się tego pozbyć. Już jakiś czas temu zauważył, że jego fascynacja krwią jest... Chora. Wprawdzie, jak na osobę ze skłonnościami masochistycznymi, regularnie się okaleczającą, nie było to nic dziwnego, ale... W końcu co najmniej osiem na dziesięć osób reaguje na krew negatywnie, a on? On... zachwycał się nią. Mógł godzinami przyglądać się, jak spływa po jego przedramionach, po dłoniach, wzdłuż palców by w końcu wpłynąć na porcelanową powierzchnię umywalki. Ponownie nacinał ciało w kolejnych miejscach, byle tylko jakaś jej mała część, którą organizm szybko wytworzy, jeszcze raz mogła wydostać się poza jego wnętrze, wręcz chciał...
Potrząsnął głową, czując jak kilka chusteczek, którymi starał się zetrzeć farbę przemaka pod jego palcami, plamiąc je szkarłatnym kolorem. Westchnął, tracąc cierpliwość do samego siebie, biorąc kolejne chusteczki. Teraz miał ważniejsze zajęcia niż tworzenie sobie kolejnych ran, blizn, których, czy tak czy tak, nie brakowało mu na całym ciele. Miał je na rękach, ramionach i innych, mniej widocznych częściach ciała.
Pozbył się brudnych chusteczek, kierując szybkim krokiem do łazienki. Podciągnął rękawy bluzy i dokładnie umył poplamione dłonie Wtedy właśnie po raz kolejny przypomniał sobie, co go czeka w najbliższym czasie i już dłużej nie roztrząsał sprawy krwi.
Dochodziła piętnasta, a pani Winfold nadal się nie zjawiała. Zaprzestał chodzenia w tą i w tamtą po pokoju, na rzecz opadnięcia na łóżko i zwinięcia się w kłębek. Była dopiero piętnasta. Dopiero. A on najchętniej już położyłby się spać i nie wstawał... Na dobrą sprawę wcale. Tak, miał wyjątkowo optymistyczne podejście do życia. Po niewielkim pokoju rozległ się dźwięk stukania do drzwi. Wypuścił powietrze ze świstem, po czym dźwignął się najpierw do siadu, by szybko wstać. Musiał teraz otworzyć te przeklęte drzwi, wpuścić kobietę do środka, pozwolić jej się przygotować... Czuł, jak ręce mu drżą niemiłosiernie. Gerard, spokojnie, powiedział sam do siebie, próbując dodać sobie otuchy. Wziął kilka głębokich wdechów, przekręcił klucz w zamku i nacisnął klamkę.
Jego oczom ukazała się pani Danielle, trzymająca mocno swoją czarną torebkę. Niezapięty, czarny płaszcz odsłaniał znajdującą się pod spodem ciemną sukienkę, opinającą się na jej dobrze zachowanym ciele, eksponującą nie tak małe piersi. Przygryzł dolną wargę. Damskie atuty onieśmielały go w każdej postaci. Uśmiechnął się lekko, robiąc kobiecie miejsce w drzwiach.
- Witaj Gerdziołku, słoneczko ty moje – odparła wesoło, by na moment uścisnąć go przyjaźnie, następnie wchodząc do środka.
- Dzień dobry - przywitał się nieśmiało, poprawiając włosy.
- No, to gdzie mam się rozebrać? - spytała zaraz wesoło, bez ogródek i zdjęła czarny, ozdobny kapelusz.
Zaczerwienił się, w dodatku czując jak ciepło zalewa mu policzki. Tak, po raz kolejny boleśnie dotarło do niego, że kobieta będzie przed nim pozowała NAGO. Schował ręce do kieszeni. Nie, nie był gotowy. Ani trochę nie był gotowy. Jednak zachowywał spokój. Taak, jebany ocean spokoju.
- T-to... No, tutaj. A ja zaraz wrócę – sapnął, wycofując się z jasnego pokoju, niemal biegiem zlatując na parter. Na szczęście nie miał w planach ucieczki, po prostu potrzebował papierosa i kawy, jaka pewnie również przydałaby się "nieśmiałej" pani Winfold.
Drżącymi dłońmi gotował wodę, wsypywał kawę do kubków i zalał ją wrzątkiem, mając wrażenie, że zaraz wszystko wyleci mu z rąk. Odganiał od siebie wszystkie myśli prowadzące do kobiety, mimo że wiedział doskonale o jej obecności w swoim pokoju. Nie był ostatecznie zadowolony, że zostawił ją tam samą. W swojej pracowni. W swoim osobistym miejscu. Nie, jego akademicka sypialnia nie była miejscem odpowiednim do malowania aktów. Powinien był zarezerwować salę na uczelni.
Ruszył w stronę pokoju, niosąc dwa kubki pełne mocnej kawy - jednej z niewielu porządnych i nadających się do spożycia rzeczy w akademiku. Ręce drżały mu do tego stopnia, że trochę gorącej cieczy wylądowało na schodach, tudzież na jego dłoniach, jednak nie przejął się tym specjalnie. Skupił się na dwóch kubkach, które trzymał, starając się nie wylać więcej kawy. Nijak mu to wychodziło. Krople złośliwego kofeinowego napoju raz po raz lądowały na szarych płytkach pokrywających schody. Gerard nie mógł uwierzyć, że aż tak bardzo trzęsły mu się ręce.
Gdy dotarł do pokoju, otworzył drzwi łokciem, nieśmiało wchodząc do środka. Początkowo nie rozglądał się za kobietą, postawił jedynie kubki na szafce, dopiero wtedy lustrując wzrokiem pokój. Pani Winfold siedziała na brzegu łóżka, owinięta niedbale kocem, patrząc na niego pytająco. No tak. Pewnie oczekiwała jakiegoś odzewu z jego strony, szkoda tylko, że on nie był w stanie powiedzieć niczego. Pokiwał głową, oblizując nerwowo wargi. Sięgnął po pędzel, do tej pory leżący grzecznie wśród farb i innych przyborów, niekoniecznie mających mu się przydać tym razem. Przesunął palcami wzdłuż trzonka niezbyt grubego pędzelka, zatrzymując opuszki na skuwce, następnie zerkając zza płótna na Danielle.
- Yyy... To... może się pani położy, albo coś? - zasugerował nieśmiało, sięgając po kubek z kawą, drugi podsuwając uprzednio kobiecie.
Danielle uśmiechnęła się do niego, zsuwając z ramion fioletową tkaninę, następnie układając się wygodnie na poduszkach, które pokrywały znaczną część Gerardowego łóżka. Jej pozycja była zupełnie przystępna – nie pokazywała zbyt wiele, a również nie zakrywała wszystkiego. Gerard starał zachowywać się naturalnie, w końcu widok kobiecych piersi nie był jeszcze końcem świata. Przynajmniej tak próbował sobie wpoić do głowy.
Teoretycznie nie miał specjalnych powodów, by aż tak przejmować się tym aktem. Miał talent, a rysowanie, czy w tym przypadku malowanie ciał nie sprawiało mu większych problemów. Fakt, że nigdy wcześniej nikt przed nim nie pozował, ale... To raczej nie tutaj leżał problem i jego początkowa niechęć do propozycji pani Winfold. Kłopotem była bowiem orientacja Gerarda. Niewielkie grono osób znało go na tyle, aby mogli się dowiedzieć o jego homoseksualności, a na dobrą sprawę wiedziała o tym tylko jedna osoba – Cherlyn. I powiedział jej o tym tylko po to, by nie umawiała go ze swoimi koleżankami. Jednocześnie chciał być pewien, że nikt więcej się od niej o tym nie dowie.
Kwestia jego orientacji nie była sama w sobie jakąś trudnością. To, że nie potrafił wyobrazić sobie siebie w związku z kobietą nie było postrzegane przez niego jako coś strasznego czy zaraz koniec świata. Kobiety uważał za naprawdę świetne istoty, widząc w nich jedynie potencjalne znajome i koleżanki. Nie miał wobec nich żadnych awersji, ba, można by powiedzieć, że lubił spędzać z nimi czas. W końcu, biorąc chociażby taką Cher – było mu o wiele prościej, mogąc porozmawiać z nią na luzie o jakimś przystojnym chłopaku z uczelni i wcale nie żywił do dziewczyny urazy, że tamten prędzej zainteresowałby się właśnie nią, aniżeli nim. Każdą kobietę szanował tak, jak należało. Czasem nawet bardziej, niż przeciętny heteroseksualny mężczyzna. Nie miał powodu, by traktować je inaczej niż mężczyzn i nie podobało mu się, gdy ktoś mówił o nich źle. Kobieta zawsze miała być płcią piękną, o którą mężczyzna powinien się troszczyć – tak uważał i tego się trzymał, nawet jako stuprocentowy gej.
I właśnie ze względu na to, że nigdy nawet nie planował zobaczyć kobiety nago, cała sprawa z panią Winfold przysporzyła mu trochę trudu.
Zlustrował kobietę wzrokiem. Leżała na jego łóżku w taki sposób, że ciemne, średniej długości loki opadały lekko na jej ramiona, pokrywając częściowo również pościel. Przyglądnął się uważniej jej twarzy, zastanawiając się, jak zobrazować ją na płótnie. Duże szare oczy komponujące się z różowymi ustami i uwydatnionymi kośćmi policzkowymi dawały wrażenie, że kobieta była dziesięć lat młodsza niż w rzeczywistości. W dodatku odznaczała się ciałem, jakiego nie jedna dwudziestka mogłaby jej pozazdrościć. Smukła szyja ustępowała kobiecym ramionom, poniżej których widniały odznaczające się na bladej skórze obojczyki. Mogła się pochwalić również niemałym biustem, wyglądającym rewelacyjnie, i o wiele lepiej niż ktokolwiek by się spodziewał po blisko czterdziestolatce. Gerard stwierdził, że nie ma złego co by na dobre nie wyszło – w końcu nie malował Danielle dla własnej przyjemności, z jaką robiliby to chociażby jego koledzy z roku, a po to, by przeżyć kolejny miesiąc i trochę sobie odłożyć. Bez słowa zabrał się za malowanie.

~ ~
Obraz w rezultacie poszedł mu świetnie. Wszystkie kolory zmieszał ze sobą poprawnie, nadając malowidłu naturalnych barw i cieni. Postać wyszła tak, jak sobie zaplanował, zaznaczył każdy szczegół, który powinien był zaznaczyć. Widać było, że klientka również była zadowolona – nie musiał pytać, czy się jej podoba, ponieważ sama zapewniła go o tym przynajmniej z dziesięć razy i najchętniej zabrałaby dzieło od razu ze sobą, jednak Gerard wytłumaczył jej ze szczegółami, że praca musi najpierw całkowicie wyschnąć.
Gdy już pożegnał się z Danielle, posprzątał pokój z walających się wszędzie farb i pędzli, oraz doprowadził samego siebie do porządku. Usiadł na łóżku, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Ten dzień był inny niż wszystkie. Dynamiczny i pełen energii, która rzadko kiedy spotykała go w jego życiu w tak dużej dawce. Czas spędzony z panią Winfold upłynął mu naprawdę miło, szybko i bez większych komplikacji. Po tym, jak skończył malować i został wielokrotnie pochwalony, jeszcze długo siedzieli na łóżku, pijąc zimne kawy i rozmawiając. Zerknął na zegarek. Dochodziła północ, a on był absolutnie padnięty.
Przez dłuższą chwilę chciał sięgnąć po laptopa, wiedząc, że zapewne mógłby porozmawiać z Frankiem. Ich rozmowy również były bardzo dynamiczne, zazwyczaj zmieniały jego dzień o sto osiemdziesiąt stopni. Frank był po prostu inny, niż wszyscy. Zdawał się rozumieć go; mimo że znali się z kilku rozmów, Gerard czuł, że mógłby mu powiedzieć o sobie wszystko bez większego trudu. Postać chłopaka zawsze działała na niego dobrze – niejednokrotnie skłaniając go do późniejszych długich i wyczerpujących przemyśleń. Natomiast brak tych rozmów nie działał na niego najlepiej. A nie rozmawiali już od całych trzech dni. Potrzebował tej rozmowy, jednak czuł, że kończyny nie pozwolą mu nawet sięgnąć po laptopa.
Zdjął z siebie spodnie, jedyne odzienie jakie na nim pozostało i zakopał się pod kołdrą, robiąc krótkie podsumowanie dnia. Przede wszystkim ten dzień był zdecydowanie lepszy od poprzedniego; noc również, bo przynajmniej w całości spędził ją we własnym łóżku, a nie na kafelkach w łazience. Następnie – przełamał pewną barierę wewnątrz siebie i namalował kobiecy akt, wzorując się na żywej i bardzo wymagającej modelce. Uśmiechnął się, gasząc światło. Był z siebie dumny. Ostatnim plusem była oczywiście zarobiona kwota. Za te pieniądze, jak i zarobione dwa dni wcześniej w galerii mógł przeżyć co najmniej dwa miesiące, pozwalając sobie dodatkowo na małe oszczędności, co znaczyło, że jego kolekcja farb albo przyborów do szkicowania znacznie się powiększy.
Jedynym minusem był fakt, że nie dał rady porozmawiać z Frankiem i opowiedzieć mu o całym dniu, jednym z bardziej udanych ostatnimi czasy. Nie miał jednak sposobności zadręczania się tym faktem. Zasnął, gdy tylko zamknął oczy, przykładając głowę do poduszki.

środa, 9 stycznia 2013

{004} Preparation to Fall



little vision of the start and the end
Florence + The Machine ~ Breath of Life

Nie spał. Gdy po rozmowie z Frankiem położył się do łóżka, każdy najmniejszy szmer czy dźwięk rozpraszał go, sprawiał, że nie potrafił odpłynąć w krainę snów. Chcąc skupić się na próbie zaśnięcia, w rzeczywistości skupiał się na wszystkich odgłosach dochodzących zza ścian jego akademickiego pokoju. Nadal wszystko go bolało. Całe ciało, każda, nawet najmniejsza jego część emanowała bólem, najbardziej jednak posiniaczony brzuch i lewy policzek, na którym widniał spory krwiak. Miał dość. Nawet gdyby był spokojny, nawet, gdyby nie rozwaliła go psychicznie rozmowa z Frankiem, na pewno nie umiałby zasnąć. Po prostu zbyt wiele wrażeń jak na jeden dzień.
Było pewnie koło trzeciej nad ranem, gdy podniósł się z łóżka. Na jeszcze słabych nogach poszedł do łazienki, drżąc z zimna, gdyż miał na sobie same spodenki. Zaświecił światło, to jednak rozpaliło się tylko w niewielkim stopniu, mrugając bezustannie. Stanął przed lustrem. Wyglądał strasznie. Cały policzek miał fioletowo-czerwony, warga nadal była brzydko rozwalona, a na żebrach i brzuchu ciągnęły się nieregularne rządki siniaków w rozmaitych kolorach, od zielonych, po ciemnofioletowe, jak ślad na twarzy. Zerknął niżej. Prócz czerwonych pręg na rękach nie miał żadnych innych obrażeń. Najgorsze było to, że owe ślady były jego osobistym dziełem. Jęknął, czując, że zaraz ponownie wpadnie w histerię.
Otworzył duże, łazienkowe okno i pozwolił, by owiało go lodowate powietrze. Przełożył pierwszą nogę przez nisko osadzony parapet. Po chwili dołożył drugą, siadając po zewnętrznej stronie okna. Podkulił kończyny, obejmując je rękami i patrzył na delikatne światło księżyca, wiszącego nad wielkimi, rozświetlonymi budynkami Nowego Jorku. Nie przeszkadzało mu zimno, ani to, że znajdował się aktualnie osiem pięter nad ziemią.
Nie wytrzymał długo w takiej pozycji, zbyt obawiając się, że spadnie. Co za ironia losu, przecież tego właśnie chciał! Chciał zniknąć, a jedyną możliwością było skończenie ze sobą. Ta perspektywa była tak blisko, że nie potrafił wytrzymać tego zbyt długo. Przełożył nogi do wnętrza pomieszczenia, chwiejnie, jakby zaraz miał stracić równowagę.
Osunął się na podłogę wyłożoną białymi kafelkami, wstrząśnięty spazmami szlochu. Nienawidził tego wszystkiego. Nienawidził swojego życia, dzieciństwa, rodziny, która była nią tylko z nazwy, tak naprawdę będąc mu zupełnie obcą grupą nieznoszących go ludzi. I przede wszystkim nienawidził samego siebie. Bo czuł się winien tego wszystkiego. Winien tego, jak bardzo nie znosiła go matka, jak bardzo nie znosił go ojciec, jak bardzo nie znosili go inni ludzie, jak ci, którzy co chwilę zadawali mu kolejny ból, narażając jego i tak będące w opłakanym stanie ciało na kolejne uszczerbki, do których stopniowo zaczął się przyzwyczajać. Zwinął się w kłębek pod ścianą, chowając twarz w podkurczonych kolanach. Mógłby już dawno dać sobie z tym wszystkim spokój. Wiedział, jak bardzo im wszystkim by wtedy ulżyło. Ale bał się. Bał się śmierci. Był przecież zwykłym tchórzem.
Za każdym razem, gdy sięgał po żyletkę, bał się. Bał się, że przetnie skórę zbyt głęboko, że zacznie się wykrwawiać, że osłabnie, straci przytomność. Przecież to było paradoksalne. Niczego innego nie chciał tak bardzo, a bał się, bał się za każdym razem, gdy przystawiał ostrze do skóry. Bał się odchodzić. Nie był gotowy, tak samo, jak nie był gotowy żyć w miejscu, w którym żył od dwudziestu dwóch lat. Bał się tego co tam będzie. Skulił się bardziej.
W tej samej pozycji przesiedział do samego rana. Dopiero, gdy światło słoneczne całkowicie rozjaśniło łazienkę, podniósł się ostatkami sił, niewyspany i głodny. Wyciągnął z szafy byle jakie spodnie i bluzę, która bezpiecznie chowała wszystkie jego rany, schował policzek za grzywką, wyszczotkował zęby i nie będąc na siłach by nigdzie iść, zmusił się do opuszczenia pokoju na ósmym piętrze.
Dziwił się, że w ogóle ten cały dzieciak Frank zainteresował się nim w jakimkolwiek stopniu i jeszcze nie uciekł. Chociaż... w sumie rozumiał go. Byli częściowo podobni do siebie. Jednak zasadniczo różnili się w jednej kwestii – Gerard nie miał zamiaru pogodzić się ze swoim losem. Frank natomiast zachowywał się jakby już dawno to zrobił. Nie rozumiał go. W ogóle go nie rozumiał. Zresztą, jak mógł zrozumieć Franka, skoro nie potrafił zrozumieć siebie?
Gdy się zastanowić, ten cały Frank był całkiem w porządku. Rozmowy z nim sprawiały, że nie skupiał się tak nad samym sobą, zdawał sobie sprawę, że nie jest jedyną cierpiącą osobą i nie tylko on sam musi w pojedynkę zmagać się z problemami. Ostatnia ich rozmowa natomiast dziwnie zmęczyła go. Rozbiła. Albo tylko mu się tak wydawało, przez stan w jakim się znajdował...
Uprzednio sprawdzając, czy na parterze nikogo nie ma, wtoczył się do kuchni, spłoszony. Jakby nie wiedział, że tutaj ich nie spotka, nie o szóstej rano. Nerwowym ruchem otworzył szafkę, wyjmując z niej pierwszy lepszy kubek i jakąś tanią kawę, która na szczęście zawsze tam się znajdowała. Wsypał trochę do naczynia, kilka minut później zalewając gorącą wodą. To miało być jego śniadanie. W takim stanie wziął torbę, trzy obrazy, które miał nadzieję sprzedać tego dnia i powoli ruszył ulicami metropolii.
Było zaledwie kilka minut przed siódmą rano, a pomimo tego, że była niedziela, ulicami miasta już przewijały się tysiące zaganianych, śpieszących się gdzieś ludzi. Nowy Jork nigdy nie zasypiał. Przechodni obijali się o niego nieustannie, przeklinali pod nosem, patrzyli z dezaprobatą na obity policzek i rany na rękach wystające spod podwiniętych rękawów bluzy. Nie zwracał uwagi na niezbyt pochlebne opinie, czy krzywe spojrzenia. Po prostu przywykł do tego wszystkiego już dawno. Gdyby przejmował się jeszcze opinią zwykłych przechodniów, już dawno by zwariował.
Punkt ósma stanął pod drzwiami galerii, przyglądając się obszernej tablicy z ogłoszeniami. Szukał informacji o jakiejś wystawie, aukcji dla młodych artystów czy czymkolwiek innym, co mogłoby przynieść mu jakiś zarobek. Na próżno. W tej branży trudno było o jakiekolwiek pieniądze, a na rodzinę nie miał co liczyć, matka opłacała tylko czesne i akademik, by pozbyć się go na jak najdłuższy czas. Ale przecież za coś żyć musiał...
- Pan Way? - dobrze mu znany, niski ochroniarz, z wiecznie wymalowanym uśmiechem na twarzy przyglądał mu się z wesołymi iskrami w oczach. Na oko nie miał nawet trzydziestu lat, ale Gerard uważał, że niezależnie od wieku wyglądałby młodo przez nieschodzący mu z twarzy uśmiech. Sam na jego widok wysilił się, by unieść kąciki ust ku górze.
- Dzień dobry – przywitał się cicho, od razu spuszczając rękawy bluzy, mimo, że nadal było mu za ciepło – Otwarte?
- Naturalnie! - zawołał chłopak wesoło i otworzył mu drzwi – Mam nadzieję, że dużo pan dziś sprzeda!
Znów wykrzywił usta w czymś przypominającym uśmiech, wchodząc do budynku. Po wielkiej hali pełnej obrazów kręciło się już sporo osób, a na pewno więcej niż się spodziewał. Głównie byli to inni artyści; w rogu sali zauważył nawet Cherlyn i kilka należących do niej sztalug. Przyśpieszył, nie mając ochoty na jakiekolwiek towarzystwo w takim stanie. Co za paradoks, skoro właśnie wkroczył do budynku pełnego ludzi...
Rozstawił swoje obrazy w wolnej części galerii, nieprzypadkowo również daleko od znajomych mu osób, jednak w wystarczająco widocznym miejscu i usiadł pod ścianą, ignorując stół i krzesła w pobliżu. Nie miał siły, jednocześnie wiedząc, że jeśli dziś nic nie sprzeda, może zapomnieć o jakimkolwiek jedzeniu przez najbliższe kilka dni. Zamknął oczy, błagając by ktoś się napatoczył i dał mu tego dnia zarobić trochę pieniędzy.
Gerard kompletnie nie zwracał uwagi na kręcących się po galerii ludzi, bo na dobrą sprawę nie oni go interesowali, tylko ich pieniądze. Nie, nie był materialistą, nie do tego stopnia. Po prostu chciał zarobić. Tylko tyle. Do tego stopnia ich olał, że dopiero gdy dostał mocnego kopniaka w kostkę, zorientował się, że stoi przed nim chuda i wysoka kobieta około czterdziestki we fioletowym kapeluszu na głowie.
- Gerardzik, dziecko drogie! - wykrzyknęła z emocją w głosie, załamując dłonie nad jego postawą, jednak nie trudziła się tym zbyt długo - Mój ty Orfeuszu, wstawaj mi tu zaraz. Jestem zachwycona twoimi pracami! Wspaniałe! - wskazała na obraz nie przedstawiający nic konkretnego, wyglądającego jednak przystępnie - Są ws-pa-nia-łe!- przeliterowała rozanielona i aż klasnęła z zachwytu.
Poderwał się, pocierając kostkę i zarumienił się niemiłosiernie. No tak. Pani Winfold była chyba jego najwierniejszą fanką. Mimo swojego wieku zawsze tryskała pozytywną energią, która zdawała się nigdy nie kończyć. Niemal każdy wolny czas spędzała w galerii sztuki, przepuszczając pieniądze po świętej pamięci mężu na kolejne dzieła, a co najmniej trzy czwarte jej kolekcji stanowiły właśnie obrazy Gerarda. Jak mawiała, po jego śmierci będzie je wystawiać i pokazywać kolejnym pokoleniom, co jest naprawdę dobre. Jakby wcale nie czuła, że starzeje się z każdym dniem... I chyba za to tak bardzo ją lubił. Wcisnął ręce do kieszeni, zakłopotany.
- Ja... dziękuję, pani Winfold – odparł, przygryzając dolną wargę. Zawsze go chwaliła, jednak nigdy nie zapominał jej za to podziękować. W końcu gdyby nie ona i jej spadek po mężu, wiele razy zostawałby bez grosza – Naprawdę się pani podoba?
- Oczywiście, młodzieńcze! Jak zawsze! Wzięła bym ten... z czaszką i kwiatami. Jest piękny - powiedziała i podeszła do płótna, przyglądając mu się. Poprawiła swój kapelusz i wsparła ręce na bokach.
- N-naprawdę? - uśmiechnął się – Podoba się pani? Akurat... nie poświęcałem mu się zbytnio...
- Tak, tak, skromny jak zawsze. Widać, że kłamiesz mi w żywe oczy! W żywe oczy Gerardzik!- obróciła się w jego stronę i teatralnie machnęła ręką. Znowu poprawiła kapelusz.
- Oj tam... - zarumienił się. Nie kłamał. To ona zawsze widziała jego talent w trójwymiarze, co po części mu pochlebiało – Co tam u pani słychać? - spytał, ściągając ze sztalugi wybrany przez kobietę obraz, by po chwili opakować go w szary papier.
- Właściwie tak ostatnio... zdałam sobie sprawę, że jestem osobą nieśmiałą – uznała cicho - I chciałabym, żebyś mi z tym pomógł, Gerardzie.
- Ja? - podniósł głowę zdziwiony. On, miałby pomóc komuś z jego nieśmiałością? Dobry żart. Zaśmiał się nerwowo. Sam nie potrafił poradzić sobie ze swoimi problemami, a pani Danielle uważała, że doskonale poradziłby także z problemami innych. Zabawne – Że... jak niby?
- No wiesz... - zacisnęła usta - Myślałam o czymś... hmm... - pociągnęła go pod ścianę, gdzie stało kilka sof - o tak... - powiedziała i położyła się na jednej, bokiem i podparła głowę na ręce.
W tym momencie jego twarz przybrała barwę purpury. Zrozumiał, że kobiecie chodziło o nic innego jak o obraz. Faktycznie, był to całkiem mądry sposób na nieśmiałość, ale... Że to spod jego pędzla miałoby to wyjść? Zesztywniał.
- A.. ale... Ja.. miałbym panią namalować? - wydukał, otwierając szeroko oczy.
- No jak to? Jesteś artystą i nie wiesz? Gerardziku, o akt mi chodzi, o akt - odpowiedziała i usiadła już nieco normalniej.
- A-akt? - jęknął – A-ale... Pani Winfold... Ja jeszcze nigdy nikogo nie malowałem... w ten sposób...
- No, Gerardzie, nie mów, że nigdy nagiej kobiety nie widziałeś... Obiecuję ci dobrze zapłacić – podniosła się - To co, widzimy się we wtorek u mnie w domu czy może w twojej pracowni?
Ano, nie wiedziałem, pani Winfold chciał zauważyć, ale ugryzł się w język.
- N-no... Chyba lepiej w mojej pracowni – uznał. Nie mógł jej odmówić – To... Ja pani zaraz zapiszę adres – podał jej obraz, który chciała kupić, po czym wyjął ze swojej torby kartkę i długopis, zapisując numer i pokój w akademiku, po czym wręczył ją kobiecie, zawstydzony.
- No, wiedziałam, że się zgodzisz! – uśmiechnęła się szeroko, biorąc od niego płótno i zapłaciła za obraz odpowiednią cenę, adres chowając sobie do torebki – Wtorek, szesnasta, tak? - pokiwał zawstydzony głową – No, to trzymaj się, kochaniutki! - uścisnęła go, po czym opuściła galerię, zostawiając go w kompletnym szoku.

~ ~
Bezgłośnie zamknął za sobą drzwi i postawił torbę oraz jedyne niesprzedane płótno obok biurka. Dzisiejszy dzień, pomimo tego, że udało mu się sprzedać dwa obrazy, nie mógł zaliczać się do dni udanych ani nieudanych. Jedynym plusem były zarobione pieniądze. Za pierwszy ze sprzedanych obrazów dostał dużo, nawet więcej, niż by się spodziewał. Pani Winfold zawsze była szczodra i lubiła przepłacać za dzieła sztuki. Kolejne płótno również poszło za porządną cenę, więc naprawdę, to, co dziś zarobił spokojnie mogło wystarczyć mu na kilka tygodni. Jednak dzień w galerii miał również pewne minusy, a przede wszystkim jeden, główny, który cały czas tkwił mu w umyśle.
Nie umiał malować aktów.
To znaczy, nie umiał... Teoretycznie. Praktycznie zawarcie ludzkiego ciała na papierze czy płótnie nie sprawiało mu najmniejszego problemu. Z małą różnicą. Zawsze malował wzorując się na podręczniku, nigdy nie na żywym, ludzkim, a w dodatku nagim ciele. I nie widziało mu się wprowadzać tu jakiekolwiek zmiany. A perspektywa nagiej pani Winfold przed sobą nie była zbytnio kusząca. Miał ją bardziej za kogoś w rodzaju ciotki, nie patrzył na nią jak na kobietę. A nawet jeśli... To była pani Winfold, a ona na ogół rządziła się własnymi prawami. Właśnie dlatego bał się wtorkowego popołudnia jak ognia.