niedziela, 26 maja 2013

Zawieszenie.

Z przykrością informujemy, że zawieszamy bloga na pewien czas. Zamierzamy wrócić, o to się nie martwcie, ale potrzebujemy odrobinę wakacji : )

czwartek, 16 maja 2013

{013} Preparation to Fall


you are the moon that breaks the night
Florence + the Machine ~ Howl

Była sobota, jednak Frank obudził się dość wcześnie. Właściwie to został obudzony przez głosy dochodzące z dołu. Leżał na łóżku, odkryty i wytężał słuch. Usłyszał kroki po schodach i trzy różne głosy. Jeden damski i dwa męskie, z czego jeden z pewnością należał do jego ojca.
- Są trzy sypialnie? A łazienka? – odezwała się kobieta.
- Nie, tylko dwie, a te ostatnie drzwi są właśnie od łazienki. Mimo to, jak państwo widzą, pokoje są duże. – zapewniał jego ojciec.
 Frank skulił się na łóżku tak, by gdyby otworzono drzwi, nie mógł zostać tak łatwo dostrzeżony. Nie wiedział co się dzieje. Niepokoił się. Usłyszał, że ktoś naciska klamkę do jego pokoju.
- Proszę nie otwierać tamtego pomieszczenia, to rupieciarnia. Wysprzątam ją niebawem i gdy znów państwo zechcą przyjechać będziecie mogli swobodnie wejść do pomieszczenia. Teraz nie radzę. – czarnowłosy chłopak aż był zdziwiony, jak jego ojciec potrafił się wyrażać. Do niego nigdy by się tak uprzejmie nie odezwał.
- Sądzę, że faktycznie niedługo znów tu przyjedziemy. Podoba mi się ten dom. Meble też są na sprzedaż? – spytał męski głos, niski jednak dość młody.
- Tak, jeśli państwo chcą, mogę je tu wszystkie pozostawić. Oczywiście podniesie to cenę…
- Naturalnie. Jesteśmy w stanie zapłacić.  Kochanie, musimy się zbierać. – dodała kobieta i usłyszał jak schodzą po schodach.
Wydawało mu się, że przez ten cały czas zapomniał jak się oddycha. Wszystkie wiadomości, wszystkie słowa, które usłyszał wskazywały na tylko jedno – ojciec sprzedaje dom. Uderzył ze złością w materac, aż łóżko zatrzeszczało. To nie zapowiadało niczego dobrego. W jego głowię kłębiły się setki niepokojących myśli. Niedługo miał mieć swoje osiemnaste urodziny, więc ojciec mógł tak po prostu wyrzucić go na ulicę. Zadrżał na tę myśl.  Mógłby rzucić szkołę, mógłby zacząć pracować… tylko kto chciałby go przyjąć? W okolicy nie było łatwo, w sąsiednim mieście było parę klubów… w tym jeden ze striptizem. Męskim. Odtrącił tę myśl ze wstrętem. Nie nadawałby się, miał za słabą psychikę. Oddać jedyne to co tak właściwie miał. Ciało. Drobne, wychudłe, zbite, ale jednak jego jedyna prywatna ostoja. Przewrócił się na plecy i wbił wzrok w popękany sufit. Miał kilku przyjaciół, Louis, Ray, pani Flithworth, jednak nie chciałby ich obciążać. Już i tak wystarczająco ich przytłaczał… sobą. Był ciężarem i nie chciał uczepiać się niczyjej nogi. Nie chciał nikogo obciążać.
Jednak… to by dało mu swego rodzaju wolność. Nic by go tu nie trzymało. Mógłby uciec, gdziekolwiek, w świat. Mógłby odwiedzić Gerarda, kto wie, może nawet znalazł by pracę w samym Nowym Jorku. Wyobraził sobie zatłoczone ulice, żółte taksówki, Central Park… wieżowce. Myśl ta ekscytowała go niezmiernie. Może Gerard zgodziłby się go przetrzymać przez chwilę, nim on sam zdołałby sobie coś znaleźć. Miał oszczędności, niewielkie, ale jednak. Wreszcie miał okazję się uwolnić. Być wolnym, jak to słodko brzmi.
W nieco lepszym nastroju wstał i rozciągnął się leniwie. Wyjrzał przez okno, dostrzegł jak jakiś czerwony ford opuszcza ich parking. Słońce oświetlało okolicę, chmury goniły się przeganiane przez wiatr. Liście opadały z drzew tworząc wielobarwny dywan. Narzucił na siebie starą koszulkę i niedbale wciągnął spodnie. Boso wyszedł na korytarz i cicho przeszedł do łazienki. Dokonał codziennej toalety, zszedł powoli na parter. Promienie słońca rzucały niezwykle przyjemny blask na stare panele i… coś w niego uderzyło. Miał stracić wszystko, co z tym miejscem go łączyło. Dom mieli przejąć obcy ludzie… czy oni cokolwiek wiedzieli o tym budynku? O horrorze który rozgrywał się na tej przyjemnie wyglądającej podłodze? Czy nie zastanawiali się nad pękniętym lustrem? O bujanym fotelu, na którym siadała ciężarna kobieta, o kanapie na której zasypiał mały chłopiec, zmęczony zbyt długą zabawą… Gówno wiedzieli. Wszystko to miało iść w zapomnienie w imię pieniędzy. Wszystkie wspomnienia ustawiały się w kolejce na szubienicę. A on był jedynym ich strażnikiem.
Skierował swoje kroki do kuchni, rozdarty wewnątrz siebie. Wstawił wodę na kawę. Nie zwrócił uwagi na siedzącego przy stole ojca, nie chciał go dostrzec. Tamten zawsze go ranił, ale tym razem zadał mu o wiele paskudniejszy cios. Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć, bał się tego co miało nastąpić. Co dopiero zaczął układać swoje losy we względnym porządku, a już coś musiało mu zepsuć całą pogodną wizję. Czarne chmury wisiały nad jego głową i tylko czekał, aż będzie mógł utopić się w deszczu, bądź zginie od uderzenia.
- Frank… usiądź. – powiedział powoli i spokojnie mężczyzna. Frank oczekujący jakichkolwiek wyjaśnień wykonał polecenie. W jego umyśle powoli zaczynał pojawiać się pewien rodzaj rozpaczy, która opanowywała jego myśli – Będziesz musiał się przeprowadzić.
Chłopak milczał, dławiąc gorycz. Już rano zdał sobie sprawę z tego, co powiedział przed chwilą jego ojciec.
- Póki co… zaoferuję ci pomoc. Wiem, że to dziwne z mojej strony, ale sądzę, że moja żona to zaakceptuje.
- Jaka żona?! – spytał zaskoczony, wręcz wytrzeszczył z owego zdziwienia oczy.
- Moja. Frank, mam żonę i trójkę dzieci.
- Pierdolisz. – odpowiedział  i poczuł, że robi mu się słabo. Jego ojciec ukrywał przed nim fakt, że sam zdążył się ustatkować. Więc wyjazdy były tylko przykrywką, a do ich domu przychodził tylko i wyłącznie się nachlać i poznęcać nad synem… Było to dla niego chore, jednak zdawał sobie sprawę, że jego ojciec byłby do tego zdolny. Nie dopuszczał do siebie zbyt wiele myśli, nie był w stanie się nad czymkolwiek zastanawiać.
- Nie. I nie przeklinaj, Frances nie lubi gdy dzieci przeklinają.
Frank wpatrywał się z otwartymi ustami w postać siwiejącego mężczyzny. Nie byli do siebie specjalnie podobni, gdyż Frank odziedziczył urodę po matce. Tylko wzrost mógł wskazać jakiekolwiek pokrewieństwo między nimi. Chociaż chłopak gardził jakimkolwiek dowodem to potwierdzającym.
- Jednak jeśli chcesz mieszkać u nas, musisz utrzymywać to, że do tego czasu przebywałeś na terapii w ośrodku psychiatrycznym z powodu traumy jaką przeżyłeś po śmierci matki.
- To jej powiedziałeś? W psychiatryku powinieneś co najwyżej ty siedzieć , nie ja. Lecz się na nogi, na mózg za późno! – wykrzyknął, zszokowany jeszcze bardziej. On. W ośrodku psychiatrycznym. Być może potrzebował pomocy psychologa, ale to jedenaście lat temu, nie teraz. Teraz już zbyt wiele przetrzymał, by cokolwiek mogło mu pomóc.
- Frank, masz wybór. Albo to, albo lądujesz na ulicy, radzisz sobie sam. Tam będziesz miał dach nad głową, możliwość nauki, więcej jedzenia niż tu, lepsze warunki. I to niedaleko, więc będziesz dalej chodził do tej samej szkoły. Kursuje autobus.
- Powiedz, o co ci tak naprawdę chodzi? Nie wierzę, byś tak nagle się zmienił. Tacy chuje jak ty się nie zmieniają. Zostaw mnie w spokoju. Zostaw ten dom w spokoju. Daj żyć. – odpowiedział i wybiegł z kuchni, na dwór. Biegł tak długo, aż nie zabrakło mu tchu. Zatrzymał się dopiero nad stawem i upadł na kolana. Jednak nie zapłakał.
Po pewnym czasie wrócił do domu, był przemarznięty i głodny. Jego myśli wyciszyły się, stały się szepczące i bezsilne, zmęczone.  Czuł się wyprany. Włączył komputer, mając nadzieję, że uda mu się połączyć z Gerardem. Nie potrzebował teraz specjalnie rozmowy, ale po prostu chciał z kimś pobyć. Z Rayem był umówiony na niedzielę, a do Mikeya wolał zbyt często nie przychodzić. Louis na pewno nie siedział teraz w domu. Została mu tylko ta szansa na namiastkę towarzystwa, w postaci czarnowłosego chłopaka o orzechowych oczach. Na szczęście okazał się być dostępny. Bez wahania kliknął połącz.
Nie musiał zbyt długo czekać na odzew chłopaka. Gerard odebrał szybko, uśmiechając się delikatnie. Tamten ślad na policzku niemal całkiem znikł, w dodatku chłopak wyglądał wyjątkowo rześko i zdrowo. Uczesane włosy w grzywce opadały mu na jeden policzek, a pozostałe, jakby krótsze niż ostatnio, sięgały ramion.
- Cześć, Frank - odpowiedział pewnie, odkładając pędzel i pudełeczko z niebieską farbą plakatową.
- Cześć Gee... - odpowiedział, nieco zachrypniętym głosem. Był niesamowicie przygnębiony, nawet widok zadowolonego towarzysza mu nie pomógł. Powątpiewał w swoją zdolność do uśmiechania się.
Gerard od razu zrozumiał, że z Frankiem coś było nie tak. Być może nie znał go na tyle i wiedział, po prostu czuł, że coś jest nie w porządku.
- Frank... - zaczął. - Coś się stało. - bynajmniej nie było to pytanie.
- Tak, chyba można tak powiedzieć, że coś się stało. – odparł i wsparł głowę na podkurczonych nogach.
Wyprostował się i spojrzał poważnie na przyjaciela.
- Możesz powiedzieć, jeśli chcesz... Może będzie ci lżej? - zasugerował. Nie, nie był ciekawy. Po prostu chciał pomóc.
- Ojciec sprzedaje dom. – wydusił z siebie i spojrzał z paniką w ekran. Bał się.
Gerard zastygł w bezruchu.
- Sprzedaje dom? - powtórzył za nim ze zdziwieniem. - To gdzie niby zamierza mieszkać? I gdzie ty będziesz mieszkał?
- To nie koniec nowości, mój ojciec ma żonę i trójkę dzieci.
Nie odpowiadał przez jakiś czas.
- Czyli jednak ma gdzie mieszkać - zauważył. - Co więc zamierza zrobić z tobą?
- Powiedział, że jeśli będę utrzymywał wersję, że przez ten cały czas siedziałem w ośrodku psychiatrycznym, to mogę przeprowadzić się do nich. Albo… albo nie mam dachu nad głową. – westchnął i obserwował reakcje przyjaciela. Gerard był zaskoczony, na jego twarzy malował się właśnie ten rodzaj emocji. Uniósł brwi do góry, a jego oczy otwarły się szerzej niż zwykle. Czoło zmarszczyło mu się lekko, nadając mu nieco zabawnego wyglądu.
- Niby co miałbyś robić w psychiatryku?
- Taką wersję powiedział im. Tak wyjaśnił to, czemu mnie ze sobą nie zabrał. Tak tłumaczył im swoje zniknięcia. Ja. W psychiatryku. Może jak on mnie uderzył po raz pierwszy, wtedy potrzebowałbym kogoś takiego jak psycholog. Ale nie później. Później było już o wiele za późno.
- Przegiął - uznał poważnie. Tak. Ojciec Franka wydał mu się w tym momencie człowiekiem bez żadnych granic. Bez poczucia wstydu. Przecież... To, co powiedział, było kłamstwem. Okrutnym kłamstwem.
- Faktycznie, przegiął, mocno przegiął. A ja nie wiem co mam tak właściwie zrobić ze sobą. Nie wiem, Gerard, po prostu nie wiem, co mam odpowiedzieć, co mam zrobić, niedługo stanę się pełnoletni, ale co ma pełnoletność do samodzielności? Nic, może prace bym znalazł, ale najprędzej to w niedalekim barze z męskim striptizem, właściciel już trzy razy zaczepił mnie na ulicy! – wykrzyknął i trzasnął dłońmi w blat biurka. – Naprawdę nie wiem co mam robić.
- Spokojnie, Frank - powiedział ciepło. Nie był jakimś wspaniałym nauczycielem, ale... Chciał mu pomóc. - Powinieneś spróbować zamieszkać z tymi ludźmi, bo chyba nie powinienem mówić, że to twoja rodzina... A jeśli nie, to... Na pewno nie pchaj się do klubów. Młodzi chłopcy nie najlepiej tam kończą...
- Masz rację, chyba, że w wieku dwudziestu lat chcę mieć operacyjnie zmniejszaną średnicę odbytu! – burknął i oparł się o krzesło, a Gerard wybuchł niekontrolowanym śmiechem.
- Myślałem raczej o doszczętnie skrzywionej psychice, no ale...
- Gee, moja psychika już jest skrzywiona, już zwariowałem… - podkurczył nogi i oparł na nich głowę. Patrzył na Gerarda, starając wyobrazić sobie, że tej szyby między nimi nie ma, że on siedzi naprzeciwko niego i że w każdej chwili może go dotknąć. Chciał, by czarnowłosy był dla niego realną postacią, namacalną, materialną, jakkolwiek by to nazwać. Dostrzegał specyficzną więź, jaka się między nimi wykształciła, co nie szeregowało Gerarda na równi z jego innymi przyjaciółmi. Znaczy, wszyscy byli dla niego tak samo ważni, ale czarnowłosy miał swoją indywidualną kategorię. Był po prostu inny niż wszyscy. Był wyjątkowy.
Gerard uśmiechnął się delikatnie, wlepiając na chwilę oczy w jakiś martwy punkt na ścianie.
- Patrząc takimi kryteriami... ja także jestem wariatem. - pokiwał głową, siadając po turecku, chociaż na ogół nie lubił tej pozycji. - Chociaż nie wiem, czy to złe.
- Tylko wariaci są czegoś warci, co nie? – zaśmiał się gorzko, choć w gruncie rzeczy było mu lepiej. O wiele lepiej.
- Wiesz, to swoją drogą, ale... wolę być pojebany niż tak samo szary jak inni – powiedział i westchnął.
- Ja… ja chyba też ale… im jesteś głupszy, tym jesteś szczęśliwszy, a ja chciałbym, chciałbym być szczęśliwy… może to egoistyczne, ale chcę być szczęśliwy.
- I będziesz - powiedział pewnie. - wiem, że będziesz. zasługujesz na to szczęście, Frank. Dusza nie znałaby tęczy, gdyby oczy nie znały łez.
- To chyba oboje powinniśmy rzygać tęczą na prawo i lewo, Gerry. Lubię cię. Mogę przy tobie płakać, ty płaczesz przy mnie, ryczymy przy monitorach, zmieniają nam się nastroje jak u kobiet w ciąży, wszystko jest tak popaprane, cały świat jest popaprany a jednak tam gdzieś jesteś  – przerwał, by krótko spojrzeć na twarz swojego rozmówcy, który cały czas ze skupieniem chłonął jego słowa - Słuchasz mnie. Taka świadomość wiele dla mnie znaczy. Wielu ludzi mnie wysłuchuje, ale nikt mnie nigdy nie słuchał.
- Wiesz... słucham, bo chcę być słuchany. I na dobrą sprawę, nikt nie wie o mnie tyle, co ty, Frank.
- Masz przyjemny głos, lubię cię słuchać. – wtrącił, lecz po chwili wrócił do tematu - Nie wiem co mam odpowiedzieć, to… jest ogromny dar i naprawdę musisz mi ufać. W sumie, to prawda… mógłbym zrobić ci wiele krzywd, wiele cierpienia ci sprawić, ale ty wiesz, że tego nie zrobię, bo faktycznie nigdy bym tego nie zrobił. To jest niesamowite dla mnie samego… trzymam cię w dłoniach. – skończył mówić i zaczął rozglądać się dookoła, jakby nagle znalazł się w innym świecie.
- No coś ty... - uśmiechnął się, zakłopotany. - w dłoniach? nie, aż tak dobrze chyba nie jest, ale.. ufam ci. nikomu innemu tak nie ufam.
- No dobrze, ale jakoś cię trzymam. Za gardło raczej nie… za tyłek też nie. Skoro nie dłonie, to chociaż ramiona, chociaż też nie… ej, nie psuj mi moich przemyśleń, przez ciebie znowu zaczynam filozofować. – oburzył się, ni to na serio, ni to na żarty.
- Ej, spokojnie, no... Więc możesz za ręce. W sumie trochę mi raźniej.
- Mnie też. Przestałem się tak bać tego wszystkiego, skoro dałem radę przez te osiemnaście lat, to teraz też dam. I ty też sobie poradzisz. Któż przeciwko nam?
- Obawiam się, że cały świat. - mruknął, wzdychając ciężko. - A przynajmniej często tak się czuję.
- Ja też. Mam nadzieję, że w tym moim nowym domu będą mieć komputer. I Internet. Nie poradzę sobie bez porządnej dawki rozmowy z kimś normalnym. No dobra, może tak nie do końca normalnym… eh, ale w sumie to oboje jesteśmy  porządnie popierdoleni. No więc, nie poradzę sobie bez rozmowy z tobą.
- Zawsze jeszcze jest telefon - powiedział po chwili namysłu.
- Hm, jakkolwiek by to nie brzmiało, dasz mi swój numer? – spytał, nieco rozbawiony.
- Tak, dam numer, a nie numerek, kurde... - pokręcił głową, wystukując w okienku rozmowy swój telefon. - Łap.
- Wiesz… nie miałem niczego brudnego na myśli. – odpowiedział i uniósł delikatną brew ku górze – po prostu najczęściej o numer prosi się dziewczynę, jak chce się iść z nią na randkę. Przynajmniej u mnie w szkole to popularna metoda…
- Nigdy nie byłem na randce i jestem dość zboczony, więc ja - owszem, miałem brudne myśli - uśmiechnął się zadziornie. - wracając do tematu, nic więcej ci nie powiedział?
- Gerard, ty zboczony studencie!  Nie no, ja, rozumiem, ludzie w moim wieku mają potworną psychikę, ale ty już powinieneś się ogarnąć – zaśmiał się, lecz po chwili spoważniał nieco i znowu zmienił pozycję na krześle – Nie, nie zdążył mi nic więcej powiedzieć, wybiegłem z domu, jak to mam w zwyczaju, gdy ojciec mnie wkurzy.
 - Przepraszam! Ja... nie chciałem! - również się zaśmiał, ale krótko. Wysłuchał jego wypowiedzi. - Myślę, że to lepiej, przynajmniej tak bardzo ci nie dowalił... Chociaż pewnie nawet, gdybyś został, to nic gorszego zrobić nie mógł...
Nagle Frank usłyszał pukanie do drzwi. Uśmiech na jego twarzy zrzedł i tylko szybko szepnął, że musi się rozłączyć. Nacisnął czerwoną słuchawkę i obrócił się w stronę wejścia do jego pokoju. Znów zaczynał ogarniać go niepokój.

~ ~


W ogóle, brawo ja, na próbie zespołu, pierwsze spotkanie z nowymi członkami, a ja już jednemu telefon zarypałam |D. Zwróciłam i przeprosiłam. Co prawda zorientowałam się po 40 minutach siedząc już w domu ale... zawsze coś. ~ Zombies i jej niesamowite przygody 

środa, 1 maja 2013

{012} Preparation to Fall



there's no salvation for me now, no space among the clouds
Florence + the Machine ~ Lover to Lover


           Był chłodny, listopadowy dzień, a na dworze akurat lało jak z cebra, gdy Mikey Way dostał tajemniczego smsa. Chwilę potrwało, zanim przeanalizował to zdanie i wyciągnął z niego cały, misternie ułożony plan. Był bystrym dzieciakiem, zawsze i od zawsze, jednak nadawca wyraźnie postarał się, żeby tylko młody Way mógł zrozumieć wiadomość. Może i nie była tak bardzo zawiła i niezrozumiała, jednak wystarczająco, by chłopak potrzebował kilku minut.
Nie miał żadnych wątpliwości, że na coś takiego mógł wymyślić tylko jego pozytywnie szajbnięty, starszy braciszek.
Blondyn usiadł na łóżku i zakaszlał kilka razy. Nie czuł się najlepiej. Od pewnego czasu miewał ostre bóle brzucha, zdarzało się nawet, że tracił przytomność z nadmiaru wysiłku. A najlepsze było to, że lekarze nadal nie wiedzieli, co mu jest. On sam też nie wiedział. Nie chciał chorować.
Poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary i wstał. W jego pokoju zawsze panował porządek, ale uznał, że jeśli ktoś ma go odwiedzić, a na to się zanosiło, to musi być zupełnie idealnie. Na ogół nie zwykł przyjmować gości; całymi dniami siedział w domu i się uczył. Wcześniej jeszcze chodził do szkoły, na zajęcia dodatkowe, gdy matka go puściła to i na próby ich garażowego zespołu, w którym grał na basie... Ale zazwyczaj nie wychodził. Zazwyczaj Donna nie pozwalała mu wychodzić.
Nie wiedział tak naprawdę, dlaczego Gerard jakiś czas temu znikł z ich życia, dlaczego matka żyła, jakby miała tylko jedno dziecko i dlaczego ograniczała im kontakty. Nie rozumiał, dlaczego tak go znienawidziła. W dzieciństwie Gerard był bardziej przez nią zauważany, jeśli tylko miała czas, Mike był raczej synkiem tatusia, a teraz... Nienawidziła go. Nienawidziła zupełnie, nie uznawała, nie chciała. Nie rozumiał jej.
Usłyszał kroki na schodach, więc szybko usiadł przy biurku, wrzucając telefon do szuflady i udał, że nadal się uczy. Drzwi zaskrzypiały, kroki ustały.
- Mikey? - usłyszał nieco chłodny głos matki, więc obrócił się do niej.
- Tak, mamo?
- Co robisz? - jasnowłosa, wysoka kobieta weszła do jego pokoju i przysiadła na brzegu łóżka. - Przez całe popołudnie ani razu nie wyszedłeś z pokoju...
- Bo... uczę się. Kiedy byłem w szkole żeby odpisać lekcje, dowiedziałem się o teście i... No, powtarzam, mamo – odparł spokojnie, siadając do niej przodem.
- To dobrze, ucz się a potem zdaj na porządną uczelnię. Jakąś taką... z przyszłością, po której zarobisz na chleb, a nie będziesz żebrał po galeriach - odpowiedziała i poprawiła okulary na nosie syna. - Masz już jakieś plany?
- No... - zawahał się. Oczywiście, że miał plany, ale nie wiedział, czy powinien o nich mówić. - Myślałem nad Nowym Jorkiem, blisko i...
- Nowy Jork? - głos jej się uniósł, jednak naprawdę niewiele. - Nie uważasz, że to miasto jest kompletnie bez perspektyw? Mikey... to tylko przereklamowana metropolia, pełna szczurów, tłoku i śmieci. Musisz być rozważniejszy... przemyśl najpierw wszystko dokładnie.
Mikey widział, jak po jej twarzy przemknęło coś dziwnego, coś, czego nie znał, albo pojawiało się rzadko. Poczuł dziwne ukłucie, przecież wiedział, co naprawdę chciała powiedzieć. Że w rzeczywistości nie pozwoliłaby mu tam jechać. Że po prostu nie chciała dopuścić do tego, żeby widział się z bratem. Pewnie myślała, że się nie domyśli. Że złapie się na jej sztuczną troskę. Nie, był już zbyt dużym chłopcem, żeby nie widzieć pewnych rzeczy.
Nie odpowiedział. W rozmowach z matką nigdy nie było wystarczająco wielu i wystarczająco dobrych argumentów, by wygrać. Wolał na razie odpuścić, dla własnego spokoju.
- Wiesz... - zaczął powoli, odgarniając włosy za ucho. - Dzwoniłem do kolegi, żeby przyniósł mi zeszyty z matematyki. Będzie mi to potrzebne do tego testu, więc... Przyjdzie tutaj niedługo, na chwilę. Wytłumaczy mi trochę i zostawi książki. Dobrze? - popatrzył na nią pytająco, niemal pewien, że się nie zgodzi.
- Dobrze... ale pamiętaj, że jesteś chory i musisz odpoczywać. - ucięła krótko i z westchnięciem wstała z miejsca.
- Tylko... bądź dla niego miła, co? – niemal natychmiast ugryzł się w język. Nie powinien był mówić czegoś takiego. Doskonale wiedział, że i tak to nic nie da, ale spróbować zawsze warto. W duchu modlił się, by Donna już od progu nie wystraszyła chłopaka.
- On nie przychodzi do mnie, tylko do ciebie, więc to raczej ty się postaraj. - popatrzyła na niego znacząco, zatrzymując się na chwilę, po czym ruszyła do drzwi.
- Dobrze, mamo.
W tamtym momencie poczuł, że spotkanie z nieznajomym chłopakiem może być naprawdę trudne.

~ ~

Mikey zerknął na zegarek. Dochodziła piętnasta, a tajemniczego chłopaka jak nie było tak nie ma. Stresował się, jednak nie dał tego po sobie poznać. Nie mógł tego pokazać, przecież matka myślała, że znał Jacka z zajęć matematycznych w szkole, nawet nie podejrzewała podstępu. Może była cwana i bezwzględna, ale również naiwna. Biedny Mikey chyba miał to po niej.
Pięć minut po wpół do czwartej zadzwonił dzwonek. Mikey zadrżał, od razu chowając wszystkie rzeczy, wyjmując książki i zeszyty, na wszelki wypadek. Cisza. Po chwili odgłos obcasów, przekręcanego zamka. Zaczaił się przy schodach, nasłuchując.
Donna nieśpiesznie otworzyła drzwi. Stał przed nią niski, ciemnowłosy chłopak w jeansach, adidasach i bluzie z kapturem naciągniętym na głowie. Miał ze sobą szkolną torbę i wyglądał dość przyjaźnie. Przyjaźniej, niż się spodziewała. Uśmiechnęła się sztucznie.
- Ty pewnie jesteś Jack, co? - zrobiła mu miejsce w drzwiach.
- Tak, dzień dobry. Mikey w domu? - odpowiedział Frank jak najbardziej naturalnie. Ściągnął kaptur z głowy i dyskretnie rozejrzał się dookoła. Kątem oka dostrzegł blondyna w okularach, starającego się zamaskować u szczytu schodów. Wyglądał na nieźle zestresowanego. Mikey, świadomy, że chłopak go zauważył, nie zszedł na dół, jedynie przyglądał się jedynie całej sytuacji. Ruchem ręki kazał udawać chłopakowi, że tamten go nie widzi. Frank zrozumiał o co chodzi, więc szybko przeniósł wzrok na Donnę.
- Jest, jest – blondynka przyjrzała się krótko krwiakowi na policzku bruneta, jednak nie dała poznać po sobie, że coś jest nie tak. - Więc Jack, tak? - spytała retorycznie i zaprosiła gościa do kuchni, gdzie zaczęła nalewać soku do dwóch szklanek. Bynajmniej nie z grzeczności, po prostu chciała go trochę wypytać. - Jesteście w jednej klasie czy macie tylko wspólne korepetycje?
- Wspólne korki. - odpowiedział i niepewnie ruszył za kobietą - Proszę nic nie szykować, ja tylko przekażę, wyjaśnię Mikey'emu notatki i pójdę sobie. Mikey jest w swoim pokoju?
- Jack, to tylko sok – zaśmiała się cicho. Chyba nie będzie miała okazji, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Podała mu szklanki. - Tak, jest na górze. Pierwszy pokój przy schodach.
- Dziękuję bardzo. - odpowiedział i pośpiesznie wyszedł z kuchni. W tym czasie Mikey zdążył wrócić do swojego pokoju by tam oczekiwać przyjścia Franka.
- Cześć – odparł cicho i nieśmiało wyciągnął rękę do chłopaka. Na dobrą sprawę nie wiedział o nim nic, brat kazał tylko udawać, że to jego kolega, Jack. Zresztą, co to w ogóle był za szalony plan? Nie wierzył, że się udało i że ów brunet stoi w jego pokoju.
- Cześć. Nie musisz się mnie bać, Gerard mnie tu przysłał - uśmiechnął się, a przynajmniej postarał się uśmiechnąć. - Jak się czujesz? Co u ciebie? Wiesz... Gerry się cholernie o ciebie martwi.
Mikey usiadł na łóżku i poklepał miejsce obok siebie. Chwilę przyglądał się chłopakowi, jednak ostatecznie zaśmiał się cicho.
- Zawsze tyle gadasz? - zerknął na niego rozbawiony, przyciągając do siebie nogi, siadając po turecku. Nie przywykł, by ktoś zadawał mu tyle pytań. Zakaszlał kilka razy. - Nie jest tak źle, jakby się wydawało, ale chyba zmartwiłem go ostatnim listem. Lepiej mów co z nim. I w ogóle, to jestem Mikey – uśmiechnął się lekko. Gdyby nie nieco inne oczy, był bardzo podobny do brata.
- Zdążyłem się domyślić. Z Gerardem wszystko w porządku... - skłamał, wiedząc, że takiej odpowiedzi wymagałby od niego Gerard, jednocześnie nie chciał martwić blondyna. - Zaprzyjaźnił się z kilkoma osobami, robi co kocha i martwi się o ciebie. Potrzebujesz czegoś?
Mikey zerknął nerwowo na drzwi, ale tylko na chwilę. Usłyszałby matkę, gdyby szła. Bez obaw wysłuchał całej wypowiedzi, pod koniec uciekając wzrokiem na swoje trampki i zaczął bawić się sznurówkami, od czasu do czasu zerkając na chłopaka, którego prawdziwego imienia najprawdopodobniej nie znał.
- Nie, ja… Jest mu tam dobrze? - spytał po chwili. Tęsknił za Gerardem, bardzo za nim tęsknił. Chciał dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co się z nim dzieje, gdzie jest, co robi. Kwestię swojego zdrowia czy samopoczucia wolał przemilczeć. Nie chciał martwić ani chłopaka, ani Gerarda. - Wiesz... Potrzebuję tylko towarzystwa. Więc... będzie naprawdę miło, gdy będziesz czasem przychodził, ee… Jack. - popatrzył na niego poważnie.
- Frank, tak mam na imię. Już ci mówiłem, Gerry trzyma się jakoś... z chęcią by rzucił wszystko i wrócił tutaj, ale bardzo chce skończyć szkołę. – odpowiedział i rozejrzał się po pomieszczeniu. Było ono uporządkowane i schludne. On zawsze starał się mieć czysto w pokoju, ale tutaj nie było rzeczy, która by choć trochę nie leżała tak jak powinna. Frank bałby się ruszyć cokolwiek, jak gdyby wszystko było jedną konstrukcją, której naruszenie spowodowałoby destrukcję całości.
- Więc Frank... on studiuje? Sztukę, prawda? Radzi sobie? - przygryzł wargę. - Mówiłeś, że ma przyjaciół... Nie trzyma się z nikim złym? – Mikey wpadł w słowotok, zalewając swojego kolegę pytaniami o brata. Tak bardzo pragnął się czegokolwiek o nim dowiedzieć. Paradoksalnie, długa rozłąka sprawiła, że czuł się z nim jeszcze bardziej związany.
- Nie, naprawdę, jego znajomi są całkiem w porządku. – parsknął śmiechem i spojrzał z rozbawieniem na blondyna. - Radzi sobie jak może, jak nie może to też trwa.
- To... To dobrze. A wy... skąd się znacie? Wybacz, że tak pytam... – Poczuł się głupio. Nie powinien wypytywać Franka o takie szczegóły ale z drugiej strony zależało mu na odpowiedzi. Wnioskował, że Gerard musi bardzo ufać chłopakowi, skoro posłał go w tak niegościnne miejsce, jakim był jego dom.
- To dość dziwna historia... poznaliśmy się przypadkowo. Nie denerwuj się, możesz pytać o wszystko. - Frank położył się na łóżku i założył ręce za głowę.
Więc Mikey pytał. Przez dobre pół godziny zadawał pytania, a Frank opowiadał mu o bracie, zapamiętując również to, co mówił blondyn, by móc przekazać to Gerardowi. A Mikey? Całkowicie ulżyło mu po tej rozmowie. Po raz pierwszy od zniknięcia Gerarda czuł, że żyje, a przynajmniej, że mógłby normalnie żyć. Dobrze było usłyszeć, że z jego bratem wszystko w porządku, ale jeszcze lepsze było uczucie, że czarnowłosy jednak nadal o nim pamięta. Nadal się martwi. Blondyn żałował, że sam Gee nie mógł się z nim spotkać, ale cieszył się z wizyty jego kolegi. Wysyłali do siebie listy, w których mogli porozmawiać w miarę prywatnie. Mikey nie miał w domu komputera, rozmowy kontrolowała rodzicielka, żył niczym kanarek w złotej klatce. Przez cały ten natłok emocji zupełnie nie zauważył, że Frank już całkiem długo u niego siedzi. Bał się, że Donna zacznie coś podejrzewać, dlatego niechętnie zwlókł się z łóżka i stanął przed Frankiem, patrząc na niego z góry.
-Słuchaj, Frank, nie chcę cię wyganiać ani nic... i bardzo ci dziękuję za fatygę, za rozmowę, ale… obawiam się, że już będziesz musiał iść. Wiesz, moja mama… - nie potrafił dokończyć tego zdania w taki sposób, aby nie zabrzmiało to niegrzecznie.
- Spokojnie, rozumiem. Gerry mi wszystko wyjaśnił – Frank uśmiechnął się przelotnie do blondyna, po czym chwycił za pasek torby leżącej na łóżku i powędrował ku drzwiom. – Wnioskuję, że nie za bardzo macie się jak ze sobą kontaktować… może chcesz, bym mu coś powiedział, przekazał od ciebie? – spytał Frank właśnie w chwili, gdy obaj usłyszeli kroki na schodach. Mikey'emu serce podeszło do gardła, a w pokoju zapadła grobowa cisza. A więc Donna już wywęszyła, że coś jest nie tak, przecież jej syn nie miewa tak długich odwiedzin. Chwilę potem klamka opadła i w progu ukazała się kobieta z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Przepraszam, że wam przeszkadzam chłopaki. Przyszłam zobaczyć, czy wszystko w porządku – na dłuższą chwilę zawiesiła wzrok na Franku.
- Tak, mamo. J…Jack już wychodzi. – Mikey o mały włos nie pomylił się w imieniu. To nie wróżyło nic dobrego, jednak wciąż miał nadzieję, że jego mama nie zauważy tego drobnego zawahania.
- Taaak… - kobieta popatrzyła na syna przenikliwie, po czym wyszła, zostawiając chłopców samych. Kiedy usłyszeli, że się oddaliła, Mikey'emu spadł kamień z serca.
- Uff… - westchnął Frank i rozluźnił spięte mięśnie. – To jak będzie, przekazać mu coś?
- Powiedz… - Blondyn musiał się zastanowić. To musiały być góra dwa zdania, aby chłopak je zapamiętał. – Powiedz mu, że bardzo go kocham. I że wszystko będzie dobrze.
- Nie ma sprawy, załatwione. Miło było cię poznać, Mikey. A więc… do zobaczenia?
- Do zobaczenia. I jeszcze raz dzięki, Frank – blondyn uśmiechnął się krzywo. – Trafisz do wyjścia?
- Raczej tak. Dbaj o siebie – brunet ruszył w stronę drzwi frontowych, a Mikey wrócił na łóżko. Ten dzień był naprawdę jednym z lepszych dni, które udało mu się ostatnimi czasy przeżyć. Nie zważał już nawet na okropny ból brzucha, który go dręczył. Był ogromnie szczęśliwy, że mógł z kimś tak po prostu porozmawiać i już nie mógł się doczekać, kiedy Frank znów go odwiedzi. Tylko pół godziny, tyle mu wystarczało. Pół godziny normalności i szczerej serdeczności. Nie chciał wiele i wreszcie mu tą drobinę dano. Oczywiście, miał pewne obawy związane z reakcją jego matki, jednak starał się nimi zbytnio nie przejmować. Przecież zawsze może trochę pozmyślać.

~ ~
Na wstępie,

wielkie dzięki dla Runaway_Scars za wcielenie się w młodego Way'a, gdyż mi wychodziło to gorzej niż fatalnie. Jesteś genialna! 

Jejuniu, bardzo lubię ten rozdział, wiecie? Mikey jest jakby szczęśliwszy, w końcu ma kolegę, Frank też spędził z kimś choć trochę czasu... Mam nadzieję, że spełni wasze oczekiwania. A, i takie głupie pytanie, czy tylko mi młodszy Way kojarzy się z Majkim 
(tuu!) od Hedahe? 8D
A to taka drobna aluzja do tego, że nasz Gee nie ma powodu do życia C: wiem, jestem sadystką.
~War