środa, 20 lutego 2013

{007} Preparation to Fall


and when we come back, we’ll be dressed in black
Florence + The Machine ~ Spectrum

Wnętrze klubu było po brzegi wypełnione ludźmi. Przeciskali się między sobą, tłoczyli przy barze, zamawiając rozmaite trunki. Głośna, popowa muzyka wypełniała całe pomieszczenie, rozbrzmiewając w każdym jego zakątku od wejścia po najdalsze jego części. Ochrona pilnowała porządku, nie wpuszczając do środka byle kogo – lokal był raczej miejscem dla elitarnych studentów, którzy bawili się na całego w pełnym tego słowa znaczeniu.
Oprócz wszystkich przywilejów jakimi były bezpieczeństwo, towarzystwo i dobry alkohol, klub miał jeszcze coś, co wyróżniało go spośród innych – był to klub ze striptizem.
Gerard Way nie za bardzo miał pojęcie, co robił w takim miejscu. Wyginające się na rurach, skąpo odziane kobiety nie były tym, co chciałby oglądać i coraz ciężej mu z tym było. Jednak, jego znajomi nie mogli o niczym wiedzieć, więc dał się wyciągnąć. Wyjątkiem była rzecz jasna Cher, jednak ona zdawała się tym razem nie interesować jego zdaniem i wręcz skakała z radości, gdy Gerry zgodził się wyjść z JEJ przyjaciółmi. Tak, to należało podkreślić, gdyż on zwyczajnie nie miał przyjaciół. Wyjątkiem była Cherlyn i... Nie wiedział, czy może wymienić tutaj nawet Franka.
Nie był jakoś specjalnie towarzyski, ale w sumie lubił ich towarzystwo. Cherlyn była wspaniałą, opiekuńczą istotą, niezmiernie przejmującą się jego stanem; fizycznym jak i psychicznym. Niezwykle uparta, zazwyczaj stawiająca na swoim była dla niego idealną osobą do towarzystwa, potrafiła wyperswadować mu największe głupstwo. No, jeśli tylko o nim wiedziała, gdyż bywało, że celowo nie mówił jej o pewnych rzeczach.
- No siema! - Quentin objął mocno Gerarda i Cherlyn, przy okazji wychlapując nieco piwa ze swojej szklanki. Uśmiechał się do nich szeroko, machając swoją czarną czupryną, urozmaiconą zielonkawą grzywką spadającą mu na czoło. Jednym słowem – na kilometr było widać, że promienieje optymizmem i radością.
- Cześć, Queen. - Gerard odwzajemnił uśmiech, po czym napił się ze swojej szklanki. Było w niej Whisky z Coca Colą, jedyny napój, jaki tutaj zamawiał. 
Kolejnym członkiem ich skromnej "ekipy" był Quentin. Chłopak zupełnie oderwany od rzeczywistości, wiecznie chodził z głową w chmurach, niczym dziecko nieznające niebezpieczeństw świata. Zawsze rozładowywał nawet najcięższą atmosferę jakimś głupawym żartem czy też dobrą ripostą. Potrafił podnieść na duchu każdego, zarażał optymizmem wszystko, co znajdowało się w jego otoczeniu, momentami naprawdę bawił samego Gerarda.
- Eh, Gerard, ile razy ci mam powtarzać! “Quen”, nie “Queen”! Przez krótkie “e”! Jak... jak Quentin! - powiedział i demonstracyjnie machnął ręką, rozlewając jeszcze więcej piwa na i tak już lepką podłogę.
- Okej, Queenie, będę pamiętał – prychnął, a Cherlyn zachichotała.
- Gerry, z ciebie to naprawdę już nic nie będzie! – zaśmiał się i zaczął prowadzić ich do zarezerwowanego stolika.
- Słabo mi się robi od waszej głupoty - uznała dziewczyna, zajmując miejsce, a Victor usiadł obok niej.
- Ależ z Gerarda będą ludzie, Quen! Może nie jest do końca zdrowy, ale... - w tym momencie Way zgromił go wzrokiem, siadając naprzeciw z posiadaczem zielonej grzywki.
Victor był spokojnym chłopakiem z wielkimi ambicjami co do swojej przyszłości i tego, co robił i szczerze, imponowało to Way'owi. Chłopak był zarówno wiernym i oddanym kumplem, jak i przykładnym studentem i bez problemu rozdzielał sobie czas pomiędzy towarzystwo a naukę. Dość poważny, twardo stąpający po ziemi, wiele razy wyciągający pozostałych z tarapatów, jednocześnie umiejąc obrócić sprawę w żart.
- Nie obrażaj mojego ukochanego Gerarda! – powiedział Quen i zarzucił zdezorientowanemu ‘ukochanemu’ ręce na szyje, lecz po chwili puścił go, gdyż mina Gerarda skierowana do ich trzeciego kolegi nie wyrażała nic dobrego.
- "Ukochanego"? - Gee uniósł brwi - Ja czegoś nie wiem, Queenie?
- Oczywiście Gerardzie, nie wiesz jeszcze bardzo wielu rzeczy. Między innymi właśnie dlatego jesteśmy na studiach, co nie? – powiedział i usiadł wygodniej na klubowej kanapie, dopijając resztkę piwa z kufla.
- Tego po nim się nie spodziewałam... – szepnęła Cherlyn, pochylając się do Gee, z nieukrywaną nutą rozbawienia w głosie.
- Gerd, właściwie to co tam u ciebie, nie było cię przez dwa dni na wykładach, nawet Victor to zauważył! Rozumiesz, on? Zawsze z nosem w książce, a pytał o ciebie!
- Malowałem, uwaga, akt! - odparł chłopak dumnie. - Zazdrościsz, co?
- Żartujesz. – uważnie zmierzył towarzysza wzrokiem, odgarniając zieloną grzywkę za ucho.
- Nie, skarbie. - rozsiadł się na kanapie. - Jestem zupełnie poważny.
- Ładna chociaż? - Vic spojrzał z zainteresowaniem.
- Nie wasz interes - odparła Cher, zanim Gerd zdążył powiedzieć cokolwiek.
- Jak już zaczął się chwalić, to niech gada! W ogóle, Gerard coś mówi! Łał! Gerdu, to ty masz głooos? Zapiszę to wiekopomne wydarzenie w pamiętniku!
- No kurwa mać... - Gerard popatrzył na niego z byka. - Weź ty się lecz na nogi, bo na głowę to już za późno, Quen. Kobieta jak kobieta. Dojrzała. Ładna. Mówię, niech cię zazdrość żre.
- No żebyś wiedział, że mnie żre! Żre jak dzika świnia! – odparł i wybuchnął śmiechem, który udzielił się reszcie. Nawet Gerard nie mógł powstrzymać chichotu.
- Tak, świetne porównanie... - Victor uśmiechnął się. - Pociągała cię, Gerdu, my wiemy.
- Nie powiedziałbym... Ale podrywała, owszem. - udawał, że nie widzi zdziwienia pozostałych. - No co się tak gapicie, to tylko akt a nie przełomowe wydarzenie!
- No wiesz... - Vic popatrzył z powagą, poprawiając okulary. - Jak na ciebie...
- A, no tak. Przecież zapomniałem, skoro nie umiem mówić, to i do malowania aktów się nie nadaję. - Łypnął krzywo na Quentina.
- Ja nie mówię, że nie umiesz, ja mówię, że nie mówisz zbyt często, Gerry. A głos masz przecież świetny. Ej, przyniesie mi ktoś drugie piwo? Z tamtego prawie nic nie udało mi się wypić... Takie ździerstwo. – spojrzał z westchnieniem na pusty kufel.
- Tylko winny się tłumaczy – rzucił Way. - I sam sobie przynieś.
Quentin zerknął błagalnie na Victora, lecz tamten pokręcił głową.
- Nie chce mi się, stary.
Gerard uśmiechnął się.
- No, słyszałaś, Cher? Queenie chce, żebyś przyniosła mu piwo.
Po czym cała trójka wybuchła śmiechem, ignorując mordercze spojrzenie dziewczyny.

~ ~

- ...No, i tak to mniej więcej wyglądało – skończył Gerard, całkiem spokojnie, podpierając brodę na rękach wspartych łokciami o stół. Nie wyglądał na wyspanego, wręcz przeciwnie. Widać było po nim, że dopiero co wrócił z imprezy. - W zasadzie zabawa była przednia. Ej, ale nie patrz z takim zmartwieniem, to tylko siniak i zadrapanie. Trudno, żeby nic mi nie było, skoro jakiś typ walnął moją twarzą o ścianę. - chłopak zaśmiał się, nieco gorzko, ponownie dotykając rozcięcia powyżej kości nosowej, na szczęście nie złamanej. Jego prawy policzek promieniował bólem, ale szczerze nie było z nim tak źle, na jaki wyglądał.
Właśnie w takim stanie Gerard Way zazwyczaj wracał z imprez.
Od ich ostatniej, długiej rozmowy pełnej łez i pocieszania minął nieco ponad tydzień, o ile nie mniej. Wrzesień już jakiś czas temu odszedł w zapomnienie, robiąc miejsce słonecznym, acz krótkim październikowym dniom. Słońce coraz szybciej chowało się za horyzont, a dni stawały się chłodne bardziej, z każdym zachodem. Przez minione siedem dni rozmawiali ze sobą codziennie. Gerard w delikatny sposób dowiedział się o Franku wielu kluczowych jak i nieszczególnie ważnych faktów, jednak wyraźnie nie były aż tak ważne, skoro większość już uleciała mu z głowy. Miał dziwne wrażenie, że to przez alkohol z dzisiejszej imprezy.
Przeniósł wzrok na Franka, który mimo dobrego nastroju wyglądał na zmartwionego, prawdopodobnie jego stanem fizycznym. Cieszyło go to po części, jednak z drugiej strony nie chciał, żeby Frank martwił się jego byle siniakami czy raną, które w dodatku nabył ze swojej własnej głupoty.
Chociaż... Przecież Frank miał prawo się tym przejąć, zazwyczaj tak reaguje się, gdy komuś kogo lubisz stanie się krzywda. Ta myśl poraziła Way'a na kilka chwil. Wychodziło na to, że ten chłopaczek naprawdę go lubił. Było to dość miłe, acz również oszałamiające odkrycie.
Frank odziany w bluzę z nieco za długimi rękawami ujął w dłonie kubek z herbatą i przystawił go do suchych ust, wypijając kilka łyków.
- Trzeba było ich zaczepiać? - spytał cicho. - Przecież to głupie.
- Wiesz... To w sumie było tak: Ten co rozwalił mi twarz siedział z jakimś chłopaczkiem przed klubem i palił sobie papieroska. Taki typowy szpaner. My wtedy wychodziliśmy, a ten jego kolega przepchał się i nas wyminął, siadając koło tamtego. I zaczyna mu tak z ekscytacją opowiadać "wiesz, stary, zaszedłem go od tyłu i zaliczyłem ten level normalnie!". A ja? Kurde, nie mogłem się powstrzymać i wypaliłem do kolesia coś w stylu, że to smutne w tym wielu zaliczać tylko levele w grze... No to się zaczęło. Quentin wybuchł śmiechem, tamci wstali, jakieś gadki, to im Queenie przyłożył, tyle... tyle że oni oddali. - zawył cichutko ze śmiechu. - Żebyś ty widział jaka Cher była wkurwiona, to byś się uśmiał. Taka dama, poważna, a tu jej kumple się leją z jakimiś mięśniakami... No i właśnie gdy chciała mnie odciągnąć, zaliczyłem kolizję ze ścianą. - spoważniał, wracając do macania nosa. - Boolii.
- Gerard... powinieneś starać się być mniej wrażliwy na ludzi, a bardziej na świat... Mogłoby ci to wyjść na zdrowie - szepnął niepewnie i odstawił naczynie. Tradycyjnie skrzyżował nogi na siedzisku i z cichym westchnięciem oparł się o oparcie.
- A w którym miejscu ja jestem wrażliwy na ludzi? - zerknął zdziwiony. - Ponadto, miałeś wyjaśnić mi, czym jest moja rzekoma głębia.
Frank zmarszczył czoło w geście niezadowolenia.
- To się czuje, Gerardzie. Przez twoje bycie przewijały się morza różnych idiotów, płytkich, takich, że jak wpłynąłeś w nich, natykałeś się na tylko mieliznę. W sumie... z ludźmi to jak z morzami. Niektórzy słodsi, inni słoni, jedni płytcy, drudzy głębocy. Ty też jesteś morzem. Morzem uczuć, emocji, strachu i bólu. Rozbijasz tych, którzy próbują wkraść się do twojego wnętrza, zbyt na ciebie wpłynąć. Tolerujesz tylko nielicznych, którym pozwalasz przepłynąć, lecz nikogo nie wpuszczasz zbyt daleko. Jesteś głębią, która może dać bezpieczeństwo, a jednocześnie ciemność i śmierć. To jest ta twoja głębia.
- I ty mówisz, że to proste? - parsknął, oszołomiony. - Gadasz jak jakiś filozof.
- Przepraszam, nie chciałem żeby tak wyszło. Wiesz... po prostu gdy większość życia spędzasz sam ze sobą, masz dużo czasu na myślenie.
- Ale to właśnie bardzo dobrze. Bardzo dobrze, Frank. Widzę, że wiele możesz mnie jeszcze nauczyć.
- Ja? - spytał lekko zdumiony. - Ja miałbym uczyć ciebie? Czego niby? Co ja potrafię, czego ty nie potrafisz? Może zdobywać nienawiść wszystkich dookoła nic nie robiąc?
- Frank... - westchnął przeciągle. - Nie zdobywasz niczyjej nienawiści. Oni... Oni po prostu nie są w stanie nas zrozumieć, wiesz?
- Ludzie boją się tego, czego nie umieją zrozumieć. - potarł dłońmi ramiona. Było mu zimno, z resztą nie miał w domu włączonego ogrzewania. Ojciec uznał za rzecz zbyteczną płacenie za komfort syna.
- Wiem. I nawet nie starają się czegokolwiek zrozumieć, wiesz? Co nie zmienia faktu, że jesteś naprawdę mądry.
- Moja matka mówiła mi, abym starał się być mądry. Chociaż to trochę głupie ale... nie mówmy o tym. Nie lubię...
Gerarda zaniepokoiło zachowanie Franka, jednak nie dał tego po sobie poznać. Mimo to, widok spiętego i speszonego chłopaka, wciąż zmartwionego i jakby smutnego tym razem zmatwił jego. Frank powiedział coś o swojej mamie. Way pomyślał, że to pewnie przez to nie skończył, bo mimo, że nie wiedział o sprawie za dużo, czuł, że coś w tym miejscu było nie tak.
- Spokojnie, Frankie. Rozumiem. Porozmawiamy o czymś innym, dobrze?
- Z chęcią... ale poczekaj chwilkę, muszę iść po jakiś koc, bo zamarznę tutaj. - wstał z krzesła i wyszedł za drzwi.
Wrócił owinięty w spory koc, którego część ciągnęła się po podłodze. Usiadł przed monitorem i wysilił się na niezbyt szczery uśmiech.
- Ok, dobra. To o czym rozmawiamy?
- Nie jestem w tym zbyt dobry ale... nie rozłączaj się. Trochę potrzebuję z tobą pobyć.
- Dobrze. Wiesz... Mógłbyś mi coś opowiedzieć, bo... Zazwyczaj to ja mówiłem o sobie... - Gerard zarumienił się.
- O mnie? - Frank zmarszczył brwi i westchnął. Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad odpowiednimi słowami. - Może... jest coś co chciałbyś o mnie wiedzieć? Coś cię szczególnie interesuje? Nie uważam się za kogoś specjalnie barwnego.
Way uśmiechnął się lekko.
- Wszystko. Wszystko mnie interesuje. To, co możesz mi powiedzieć.
- Nie wiem... moje życie jest... nie jest... to nie jest rzecz, którą można komuś ot tak opowiedzieć, Gerry. To boli, naprawdę, cholernie boli, że gdy przychodzi mówić ci o codzienności, braknie ci słów. Najchętniej to zapomniałbym o wszystkim, zniknął, byleby nie było dnia. Ale jestem bo... obiecałem. A ja zawsze dotrzymuję obietnic.
- Czasem lepiej jest jednak odpuścić, niż tyle się męczyć... Co nie znaczy, że nie postępujesz słusznie. To znaczy, że jesteś lojalny, Frank. Lojalność to ważna cecha. - zerknął na zegarek, dochodziła szósta rano. - Jak ty chcesz dziś iść do szkoły, hm? Nie spałeś ani godziny...
- I tak tyle snu mi nic nie da. Dziś mam tylko pięć lekcji, spokojnie, dam radę. Wypiję kawę i będzie dobrze.
- Wiesz co? Jesteś naprawdę silny, Frankie. Przeciętny człowiek na twoim miejscu już dawno by wykitował. I widzę to, mimo że pewnie nawet w jednej setnej nie wiem, co sprawia, że tak się czujesz. I nie wymagam, żebyś mi mówił. Po prostu... - urwał, spuszczając wzrok.
- Dokończ to, co chciałeś powiedzieć.
Spojrzał na niego nieśmiało.
- Po prostu chcę dla ciebie jak najlepiej – odparł twardo i poważnie.

- Dziękuję ci. Dziękuję ci za wszystko. - odpowiedział Frank i rozłączył się, jak to miał w zwyczaju.
Nie lubił pożegnań.

~ ~

No to macie dzieci napalone siódemkę i się cieszcie. Osobiście bardzo lubię ten rozdział, więc mam nadzieję, że przypadł Wam do gustu. ~War
Don't cry, już poprawione ;) + czy tylko mi Queen kojarzy się z Drag Queen? XD ~Zombies
nie, nie tylko |D ~War

środa, 6 lutego 2013

{006} Preparation to Fall


the dog days are over, so you better run
Florence + The Machine ~ Dog Days Are Over

Wbił łopatę w ziemię i przerzucił kupkę piachu na bok. Ponawiał czynność po raz kolejny i kolejny, wykopując coraz głębszy dół. Ziemia była twarda, wybrał nienajlepsze miejsce, ale tylko to wydało mu się odpowiednie. Przetarł dłonią czoło i spojrzał na zegarek. Niedługo będzie musiał iść do szkoły. Cholerna środa i cholerna biologia okropnie go irytowały. Męczył się tylko na tej lekcji. W praktyce biologia była dla niego czymś wspaniałym i magicznym, lecz jego nauczyciel skutecznie hamował jego zapał do nauki samym tym, jak traktował uczniów. Odstawił łopatę na bok i wziął na ręce zwłoki niewielkiego psa. Ktoś potrącił biedaka przed jego domem. Delikatnie ułożył go w dole i pogłaskał po miękkiej sierści. Wstał i zabrał się za zakopywanie. Uklepał ziemię i z niewiadomej przyczyny nakreślił znak krzyża na piasku. Nie był zbyt religijny i nie znał się na wszystkich obrzędach. Matka nie zdążyła zbyt wiele w niego wpoić, a ojca to nie obchodziło. Wierzył więc w swojego indywidualnego Boga, którego nikt po za nim nie znał. I w zasadzie było mu z tym dobrze, sądził bowiem, że coś, co jest tylko nasze, będzie lepiej nas rozumieć, niż coś, co należy do wszystkich. Odłożył łopatę na miejsce przy płocie i wrócił do domu by umyć brudne od ziemi dłonie. Powinien już stawiać kroki w stronę szkoły. Zatrzymał się na chwilę w progu. Naprawdę nie chciał tam iść.
Gdy już był gotowy, wyciągnął z kieszeni stary, lecz doskonale sprawujący się odtwarzacz mp3 i ruszył w stronę “Budynku Zagłady”, jak zwykł w myślach nazywać szkołę. Założył słuchawki na uszy i nacisnął niewielki przycisk, by móc pogrążyć się w muzyce.
Wczoraj nawet nie było tak źle, jedynie Bruce kilka razy rzucił w jego stronę niezbyt przyjemne słowa, lecz nic mu się nie stało. W sumie, coraz rzadziej dochodziło do rękoczynów. Sądził, że po prostu znudziło im się torturowanie niewielkiego chuchra, które nie chce się bronić. Jego dręczyciel przerzucił się najwyraźniej na kogoś innego, a Frank szczerze współczuł tej osobie. Jakaś jego część cieszyła się z tego, lecz natychmiast skarcił ją. Czerpanie satysfakcji z czyiś krzywd uważał za chore i okrutne. Przestał rozmyślać i skupił się na słowach wydobywających się z małych głośniczków.


I look to the sky, but the answers all around me

I don't know why I have to try, to take hold of my life
The worst part of all is I'm the one who holds the key
Prison of my mind only purpose sets me free
And I have no purpose at all
I'm floating and hoping for something to come break my fall
I've lost my mind, I've lost it all
Now repeat after me...
I walk. I breathe. I live. A lie.

- I walk. I breathe. I live. A lie. – powtórzył posłusznie z goryczą. Stanął w bramie szkoły i z niechęcią spojrzał na obmalowane wulgarnym graffiti drzwi. Naprawdę nie cierpiał tego miejsca.
Otworzył drzwi, a w jego uszy uderzył gwar rozmów. Była to wielka szkoła, która miała na celu pomieszczenie wszystkich uczniów, niczym bydła w rzeźni. Podobnie też byli traktowani, z drobnymi wyjątkami w postaci nauczyciela angielskiego, który jako jedyny był w porządku i pani od sztuki, która traktowała uczniów nie jak bydło, lecz jak stare podroby w sklepie wędliniarskim. Franka to ogromnie denerwowało, był to kolejny przykład jak nauczyciel może zniechęcić ucznia do przedmiotu. A sztuka była tak piękna, tak potrzeba. Uważał ją za taką. Czy w postaci muzyki, czy obrazów czy literatury, była przecież od wieków czymś nieodłącznie towarzyszącym ludzkości, co czyniło ją istotną oraz ważną. Przecież coś nie posiadającego sensu nie utrzymałoby się przez tyle lat, dekad, wieków, tysiącleci. Przyświecał jej wyższy cel. Stwierdził, że musi kiedyś pogadać o tym z Gerardem. Koniecznie.
Lubił Gerarda, chociaż od czterech dni nie dawał o sobie znaku życia. Niepokoiło to Franka, przed ostatnie dwa dni prawie nie wyłączał komputera i nie spał, w oczekiwaniu na jakikolwiek znak od chłopaka. Taki jednak się nie pojawił, jednak postanowił nie przejmować się tym zbytnio. To była nienormalna znajomość, chemiczny zalążek przyjaźni, na której w jakiś sposób mu zależało.
Jego pierwszą lekcją była matematyka. Gdy dotarł pod klasę, uczniowie właśnie zabierali plecaki i leniwie wchodzili do pomieszczenia, marudząc, co było normalne przed tą lekcją. Uważał, że trzeba być kompletnym ignorantem, by dawać lekcję matematyki na początek dnia. Nie rozumiał tego, z resztą, już dawno odkrył, że dyrektorka była kompletną idiotką. Nie lubił obrażać nauczycieli, lecz stanu umysłu owej kobieciny nie dało się inaczej określić. Była po prostu głupia.
Usiadł w swojej ławce i wyciągnął z torby zeszyt z piórnikiem. Spojrzał w stronę biurka, na którym nauczycielka rozłożyła jakieś papiery i szukała konkretnej kartki. Frank przełknął ślinę. Wiedział, co to znaczy. Kartkówka.
Zgodnie z jego przewidywaniami, zaraz po klasie rozległ się głos, by szykowali karteczki. Nikt nie śmiał protestować, po za klasowym idiotą, zwanym Bruce’m. 
Jeśli Frank miałby powiedzieć jaką osobę najbardziej nienawidzi, wymieniłby imię owej żmii. 
Ów gad przestał marudzić zdenerwowanej nauczycielce, gdy ta zagroziła mu niedostatecznym na semestr.
 Właśnie tego Frank nienawidził w Bruce'u. Zawsze cwaniakował i pokazywał, jaki to jest silny, gdy miał przewagę i poparcie. Jednak, gdy tylko grunt okazywał się niepewny, umywał ręce i uciekał z podkulonym ogonem, niczym zbity pies. Przestał rozmyślać o nim i powrócił do zadań. Była to dla niego ciężka i nurząca praca, lecz gdy tylko napisał ostatnią cyfrę, nauczycielka zabrała mu kartkę sprzed nosa. Westchnął cicho i wsparł łokcie na blacie ławki. Siedział w niej sam, z resztą, nie było nikogo, kto by chciał z nim siedzieć. Wszyscy zachowywali się jakby był chory na śmiertelną i bardzo zakaźną chorobę. Poza Luisem. Był w starszej klasie i co by się nie stało, zawsze mógł liczyć na jego pomoc. Jednak tamten miał również innych przyjaciół i niewielką część swojej uwagi poświęcał szatynowi. Mimo wszystko i tak był mu wdzięczny.
Po matematyce miał lekcję angielskiego, która nieco poprawiła jego zszargany humor. Lubił rozmawiać z panem Watsonem, który poświęcał mu swoją uwagę, czytał różne wierszo-piosenki, które Frank czasem mu przynosił. Przeciągał rozstanie z nauczycielem do granic możliwości, lecz ten wygonił go z klasy, tłumacząc, że musi iść na dyżur. Frank niechętnie posłuchał i wolnym krokiem skierował się w stronę stołówki, gdzie zwykle wszyscy jadali śniadania.
Przepychał się między uczniami krążącymi po pomieszczeniu, by dostać się do swojego stolika. W końcu usiadł na starym, poniszczonym krześle i westchnął z ulgą. Siedział przy oknie, tak więc mógł delektować się widokiem starego platanu, rozświetlonego przez słoneczne promienie. To był naprawdę ładny dzień.
- Ej! Zgubiłeś coś! – usłyszał głos i obrócił się w tamtą stronę. W jego kierunku szedł Ray, chłopak z maturalnej klasy i machał czarnym notatnikiem. 
Frank o mały włos nie umarł.
Czarny notes. Czarny notes, w którym spisywał wszystko, co go dręczyło. Notes, w którym pisał piosenki, czy też opracowywał wykonania innych artystów. Jego skarb i najcenniejszy przedmiot. Ktoś go właśnie bezcześcił. Przebiegł mu dreszcz po plecach, na myśl, że ktoś mógł czytać jego zawartość. 
- To ty jesteś Frank? – spytał Ray i usiadł naprzeciwko niego, uśmiechnął się z iskrą czegoś, co można by nazwać podziwem.
-Tak, tak mam na imię. Mogę odzyskać notes? – czuł, jak policzki płoną mu żywym ogniem. Chciał, by grunt znikł mu pod stopami, by mógł spokojnie spadać w dół wprost do wnętrza ziemi. Niestety nic takiego nie nastąpiło.
- Proszę, notes jest twój, ale po prostu jestem pod wrażeniem, świetnie opracowałeś kilka piosenek, jesteś niesamowity po prostu!  - powiedział z uśmiechem i uścisnął zawstydzonemu Frankowi dłoń.
- Czytałeś coś jeszcze poza piosenkami? – spytał i przełknął ślinę. Spróbował się uspokoić, na marne i tak nie mógł pozbyć się uczucia wszechogarniającego gorąca. Ten notatnik był jego prywatną własnością, która w nieodpowiednich rękach, mogła wyrządzić mu wiele krzywd. Jednak chłopak nie wyglądał na kogoś, kto mógłby postąpić tak podle. 
- Nie, nie, skądże, zorientowałem się, że to jest coś więcej niż tylko notes z piosenkami i nie czytałem więcej. Uznałem, że musi wrócić do właściciela i że… gdybyś chciał kiedyś pogadać o muzyce, czy pograć wspólnie to po prostu odezwij się, okej? Wiem, że przyjaźnisz się z Louisem, jak by co, to spytaj go gdzie jestem, a on cię do mnie przyprowadzi. Trzymaj się młody, a ja idę na wf. Powodzenia. – powiedział i odszedł, uśmiechając się lekko.
Frankowi minęło całe zawstydzenie, włożył notes w bezpieczne miejsce i też poszedł pod klasę. Nie wiedział co miał myśleć o tym całym Rayu ale… wydawał się być osobą,  która może go zaakceptować. Z ekscytacją myślał o momencie, gdy będzie mógł wreszcie z kimś zagrać. Tylko była w tym pewna bariera, nieuzasadniona a jednak towarzysząca każdemu – Frank po prostu się wstydził.
Kilka godzin później szedł wolnym krokiem w kierunku swojego domu. Auto ojca wciąż stało na podjeździe, co oznaczało, że tamten jeszcze nie wyjechał. Spokojnie przekręcił klucz w zamku i wszedł do mieszkania, nic sobie nie robiąc z obecności ojca. Jedna jego część wciąż pamiętała zetknięcie z ojcowską pięścią, lecz druga powoli przestawała mieć siły na zabawę w strach. Przywykła. W kuchni zrobił sobie zupkę chińską. Zjadł, ogarnął mieszkanie, przykrył śpiącego ojca kocem. Wszedł do swojego pokoju i odetchnął głęboko, pozwalając, by jego mięśnie się rozluźniły.
Położył plecak w kącie i spojrzał na komputer. Nie do końca chciał go uruchamiać, sądził, że jeden dzień bez tej maszyny dobrze mu zrobi. Wtedy jednak przypomniał sobie o Gerardzie. Bez wahania nacisnął niebieski przycisk. Zalogował się do systemu. Włączył Skype i o mały włos nie podskoczył z radości, gdy zobaczył komunikat: beLIEve jest dostępny. Powstrzymał się przed kliknięciem. Obawiał się. Nie chciał okazać się natrętny ani upierdliwy. Zdawał sobie sprawę, że Gerard jest studentem, który ma na pewno tysiące ciekawszych znajomych od niego. Na co mu był taki Frank... Powoli odtwarzał w głowie ich ostatnią rozmowę. To było... Trzy dni temu. Gerard rozłączył się pierwszy. Chciał by coś mu wytłumaczył, lecz Iero nie mógł sobie przypomnieć o co chodziło. Westchnął i kliknął “połącz”.
Jego nastrój uległ poprawieniu, gdy ujrzał na ekranie postać podpartego na ręce Gerarda, wyraźnie świeżo po obudzeniu, na co wskazywał rozgardiasz panujący na jego głowie, oraz brak koszulki. Na jego twarzy ciągle gościł wielki krwiak, lecz uśmiech powodował, że wyglądał na wyjątkowo zadowolonego. Jakby nie pamiętał, co go spotkało. Frank uznał to za bardzo dobry znak.
- A ty nie w szkole? - wyszczerzył się beLIEve, przecierając zaspane oczy.
- Gerard, jest piętnasta... - zauważył Frank, patrząc na niego podejrzliwie.
Chłopak zerknął na lewy dolny róg ekranu.
- O, faktycznie. To... jak po szkole?
- Hm, sądzę, że dobrze. Nawet bardzo – odpowiedział, a wcześniejsze obawy zupełnie go opuściły. – Coś ty taki dziś wesoły? – spytał i uśmiechnął się do rozmówcy.
- Frank, nie uwierzysz - na jego twarzy pojawił się leciutki uśmiech, w oczach błysnęła wesoła iskra. - Namalowałem akt z żywą modelką i zgarnąłem za niego... ła, kasę za którą wyżyję przez dwa miesiące, rozumiesz? To mój życiowy sukces normalnie! – po tych słowach prawie podskoczył na krześle.
- Super! Ale akt? Rany boskie, malowałeś nagą modelkę i jeszcze dostałeś za to kasę! Nie jeden by ci zazdrościł – usiadł tak, by móc lepiej widzieć Gerarda. - Ile lat miała? Osiemnastka? Próbowałeś ją poderwać?
- Wiem, że nie jeden by mi zazdrościł, ale ja byłem raczej przerażony - zaśmiał się krótko, starając się ułożyć sterczące na wszystkie strony włosy i naciągnął koszulkę, nie chcąc paradować przed Frankiem półnago. - Niee. Mówię jej przez pani, bo wiesz... Danielle to seksowna czterdziestka, a nie jakaś tam osiemnastka. Widzisz, kobieta dojrzała. Ale nie jedna młodsza mogłaby pozazdrościć jej ciała, serio. Modelki to nie tylko te chudzielce z Fashion Week. I... Szczerze, mimo to jakoś nie przeszło mi przez myśl, żeby ją poderwać. To w końcu klientka. Oj, rozgadałem się... - nerwowy chichot.
- Nic nie szkodzi, jestem wiernym słuchaczem – również się zaśmiał. – A z resztą, te z Fashion Week, to jakieś szkarady, nie prawdziwe kobiety.
- Nie no, pani Winfold jest ładna, ale... onieśmiela mnie - powiedział z powagą. - Serio. Jest bardzo... bezpośrednia.
- Zakochałeś się, że cię tak onieśmiela, czy co? Kobieta jest kobietą, niezależnie od wieku i sylwetki. – podsumował i zauważył biedronkę, która leniwie spacerowała po górze monitora. Wziął ją na rękę.
- Nie, to raczej niemożliwe. - jego twarzy zdradzała, że raczej tego nie żałuje. - Ale akt to akt, tak? A ja nigdy wcześniej czegoś takiego nie malowałem.
- Rozumiem, że nawet jak na studenta sztuki to było epokowe wydarzenie. – biedronka rozłożyła małe skrzydełka i odleciała z jego dłoni ku oknu. Było słychać delikatne puknięcie, gdy uderzyła główką w szybę. Chłopak postanowił ją uwolnić, gdy tylko skończy rozmawiać z przyjacielem. Tak zaczął nazywać Gerarda i było to dla niego niesamowicie dziwne.
- Żebyś wiedział, jak bardzo. No, ale opowiadaj, jak twój dzień, śmiało!
- Naprawdę jesteś szczęśliwy – odpowiedział i pokiwał głową – Mój dzień… zgubiłem notes,  który znalazł pewien chłopak z starszej klasy, przeczytał parę piosenek, które w nim opracowałem i powiedział, że gdy tylko zechcę mam go odszukać i będziemy mogli razem grać! Rozumiesz?! Razem! – aż zdziwił się na ton własnego głosu. Był radosny, radosny jak Gerard. To, jak czuł i zachowywał się brunet powoli zaczynało mieć wpływ na Franka. Z resztą, każdy byłby szczęśliwy widząc tak szczery uśmiech na czyjejś twarzy. Tego nie dało się zignorować.
- To... świetnie! - uśmiechnął się zadowolony. - Nie możesz tak ciągle sam i sam...
Frank nieco posmutniał. Coś ukuło go w piersi. Była to jedna ze szpilek, która wbiła się mocniej w serce. Nie lubił mówić, że jest sam. To określenie brzydziło go, odpychało. ‘Sami’ najczęściej pozostawali dziwacy, psychopaci, chorzy umysłowo. Szatyn tak się nie czuł, nie chciał być taki. Nie chciał być dziwny, być wytykany palcem i samotny. Jednak to mu życie serwowało, nie na złotej tacy, lecz wysypywało mu na głowę. Nienawidził samotności i starał się okłamywać samego siebie, że nie jest tak, jak jest. Po prostu kochał te wszystkie kłamstwa.
- Nie... mogę. –Wziął głęboki oddech, by się uspokoić, dopiero po chwili dodając - Muszę.
- Dlaczego? - wlepił w młodszego pytające spojrzenie. - Chociaż... Rozumiem cię. Wiesz, oprócz ciebie i okazjonalnie Cher na dobrą sprawę nie rozmawiam z nikim... - spuścił wzrok. Tak właśnie było. Nigdy nikt za bardzo się nim nie interesował i mimo, że nawet sobie próbował wcisnąć, że mu to nie przeszkadzało, tak naprawdę samotność w pewnym stopniu mu doskwierała. Nie chciał zawracać głowy Cherlyn, nie chciał zrzucać na nią swoich problemów, chociaż nie raz chętnie położyłby głowę na jej kolanach, żaląc się godzinami z tego, jak znów ktoś go zbił, jak znów miał wyprawę do pielęgniarki, albo jak znów o mało co nie skończył na izbie przyjęć, bo grupka regularnie wyzywająca go od pedałów postanowiła podręczyć go w o wiele mniej przyjemny sposób niż tylko słownie.
Zamrugał kilka razy, po chwili podnosząc wzrok na Franka. 
- To w sumie przykre, że jesteś tak daleko - uznał, mimo że to wyznanie było po prostu głupie. Nie znał go niemal w ogóle; to już Frank wiedział o nim prawie wszystko, a on o nim niemal nic, ale... Ich rozmowy wpływały na niego pozytywnie, było mu po nich w pewien sposób łatwiej. Więc w głębi serca naprawdę żałował, że nie może siąść obok i go uścisnąć. - To znaczy... Nie jesteś tak daleko, ale... Czasem trudniej jest się spotkać z kimś, kogo ma się na wyciągnięcie ręki niż z osobą, do której droga ciągnie się setki kilometrów...
- Kiedyś przyjadę do Nowego Jorku. Na pewno – odpowiedział spokojnie i wysilił się na uśmiech. Uznał, że powinien się uśmiechnąć.
- Oj, już nie ciesz gęby, skoro oboje wiemy, że nie chcesz – prychnął. - Ponadto, prędzej to ja stąd wypierdolę i przyjadę do ciebie, czy tego chcesz czy też nie.
- Chcę, tak właściwie... - zatrzymał się, zszokowany gorzką myślą, która przyszła mu do głowy. Otworzył usta i zamknął je, chcąc wyciszyć to, co do niego dotarło. Spojrzał się prosto w oczy odbiciu Gerarda. – Tak właściwie... to ja chcę stąd uciec, Gerry. Ja chcę stąd uciec – wydusił z siebie, jednak ciągle pozostał jak sparaliżowany.
- To ucieknij, może jakoś utarguję piętrowe łóżko i będę cię nielegalnie przetrzymywał.
- Nie mogę stąd uciec. Muszę się zajmować domem, są tu osoby, które potrzebuję mnie. – skłamał gładko i liczył, że czarnowłosy da mu spokój.
- No chyba że tak sprawa stoi... No więc... Nie, nie uciekaj. Po prostu cię porwę. Chociaż... To chyba byłaby lekka przesada.
Frank pokręcił przecząco głową.
- Nie... jeszcze nie, Gerardzie. Są więzy, których zerwać nie możemy.
Rozłączył się i obrócił na krześle w stronę ściany. Spojrzał na niewielki stolik mieszczący się przy łóżku i zdjęcie, które stało tam od zawsze w potrzaskanej teraz ramce. Zdawało mu się, że kobieta z fotografii zaraz zacznie płakać. Odwrócił wzrok. Nie cierpiał niektórych wspomnień.


~ ~
hyhyh, cieszcie się i radujcie albowiem bliskie jest wam królestwo... Frerarda >D *taa, takie bliskie jak stąd do Berlina* ~War