środa, 9 stycznia 2013

{004} Preparation to Fall



little vision of the start and the end
Florence + The Machine ~ Breath of Life

Nie spał. Gdy po rozmowie z Frankiem położył się do łóżka, każdy najmniejszy szmer czy dźwięk rozpraszał go, sprawiał, że nie potrafił odpłynąć w krainę snów. Chcąc skupić się na próbie zaśnięcia, w rzeczywistości skupiał się na wszystkich odgłosach dochodzących zza ścian jego akademickiego pokoju. Nadal wszystko go bolało. Całe ciało, każda, nawet najmniejsza jego część emanowała bólem, najbardziej jednak posiniaczony brzuch i lewy policzek, na którym widniał spory krwiak. Miał dość. Nawet gdyby był spokojny, nawet, gdyby nie rozwaliła go psychicznie rozmowa z Frankiem, na pewno nie umiałby zasnąć. Po prostu zbyt wiele wrażeń jak na jeden dzień.
Było pewnie koło trzeciej nad ranem, gdy podniósł się z łóżka. Na jeszcze słabych nogach poszedł do łazienki, drżąc z zimna, gdyż miał na sobie same spodenki. Zaświecił światło, to jednak rozpaliło się tylko w niewielkim stopniu, mrugając bezustannie. Stanął przed lustrem. Wyglądał strasznie. Cały policzek miał fioletowo-czerwony, warga nadal była brzydko rozwalona, a na żebrach i brzuchu ciągnęły się nieregularne rządki siniaków w rozmaitych kolorach, od zielonych, po ciemnofioletowe, jak ślad na twarzy. Zerknął niżej. Prócz czerwonych pręg na rękach nie miał żadnych innych obrażeń. Najgorsze było to, że owe ślady były jego osobistym dziełem. Jęknął, czując, że zaraz ponownie wpadnie w histerię.
Otworzył duże, łazienkowe okno i pozwolił, by owiało go lodowate powietrze. Przełożył pierwszą nogę przez nisko osadzony parapet. Po chwili dołożył drugą, siadając po zewnętrznej stronie okna. Podkulił kończyny, obejmując je rękami i patrzył na delikatne światło księżyca, wiszącego nad wielkimi, rozświetlonymi budynkami Nowego Jorku. Nie przeszkadzało mu zimno, ani to, że znajdował się aktualnie osiem pięter nad ziemią.
Nie wytrzymał długo w takiej pozycji, zbyt obawiając się, że spadnie. Co za ironia losu, przecież tego właśnie chciał! Chciał zniknąć, a jedyną możliwością było skończenie ze sobą. Ta perspektywa była tak blisko, że nie potrafił wytrzymać tego zbyt długo. Przełożył nogi do wnętrza pomieszczenia, chwiejnie, jakby zaraz miał stracić równowagę.
Osunął się na podłogę wyłożoną białymi kafelkami, wstrząśnięty spazmami szlochu. Nienawidził tego wszystkiego. Nienawidził swojego życia, dzieciństwa, rodziny, która była nią tylko z nazwy, tak naprawdę będąc mu zupełnie obcą grupą nieznoszących go ludzi. I przede wszystkim nienawidził samego siebie. Bo czuł się winien tego wszystkiego. Winien tego, jak bardzo nie znosiła go matka, jak bardzo nie znosił go ojciec, jak bardzo nie znosili go inni ludzie, jak ci, którzy co chwilę zadawali mu kolejny ból, narażając jego i tak będące w opłakanym stanie ciało na kolejne uszczerbki, do których stopniowo zaczął się przyzwyczajać. Zwinął się w kłębek pod ścianą, chowając twarz w podkurczonych kolanach. Mógłby już dawno dać sobie z tym wszystkim spokój. Wiedział, jak bardzo im wszystkim by wtedy ulżyło. Ale bał się. Bał się śmierci. Był przecież zwykłym tchórzem.
Za każdym razem, gdy sięgał po żyletkę, bał się. Bał się, że przetnie skórę zbyt głęboko, że zacznie się wykrwawiać, że osłabnie, straci przytomność. Przecież to było paradoksalne. Niczego innego nie chciał tak bardzo, a bał się, bał się za każdym razem, gdy przystawiał ostrze do skóry. Bał się odchodzić. Nie był gotowy, tak samo, jak nie był gotowy żyć w miejscu, w którym żył od dwudziestu dwóch lat. Bał się tego co tam będzie. Skulił się bardziej.
W tej samej pozycji przesiedział do samego rana. Dopiero, gdy światło słoneczne całkowicie rozjaśniło łazienkę, podniósł się ostatkami sił, niewyspany i głodny. Wyciągnął z szafy byle jakie spodnie i bluzę, która bezpiecznie chowała wszystkie jego rany, schował policzek za grzywką, wyszczotkował zęby i nie będąc na siłach by nigdzie iść, zmusił się do opuszczenia pokoju na ósmym piętrze.
Dziwił się, że w ogóle ten cały dzieciak Frank zainteresował się nim w jakimkolwiek stopniu i jeszcze nie uciekł. Chociaż... w sumie rozumiał go. Byli częściowo podobni do siebie. Jednak zasadniczo różnili się w jednej kwestii – Gerard nie miał zamiaru pogodzić się ze swoim losem. Frank natomiast zachowywał się jakby już dawno to zrobił. Nie rozumiał go. W ogóle go nie rozumiał. Zresztą, jak mógł zrozumieć Franka, skoro nie potrafił zrozumieć siebie?
Gdy się zastanowić, ten cały Frank był całkiem w porządku. Rozmowy z nim sprawiały, że nie skupiał się tak nad samym sobą, zdawał sobie sprawę, że nie jest jedyną cierpiącą osobą i nie tylko on sam musi w pojedynkę zmagać się z problemami. Ostatnia ich rozmowa natomiast dziwnie zmęczyła go. Rozbiła. Albo tylko mu się tak wydawało, przez stan w jakim się znajdował...
Uprzednio sprawdzając, czy na parterze nikogo nie ma, wtoczył się do kuchni, spłoszony. Jakby nie wiedział, że tutaj ich nie spotka, nie o szóstej rano. Nerwowym ruchem otworzył szafkę, wyjmując z niej pierwszy lepszy kubek i jakąś tanią kawę, która na szczęście zawsze tam się znajdowała. Wsypał trochę do naczynia, kilka minut później zalewając gorącą wodą. To miało być jego śniadanie. W takim stanie wziął torbę, trzy obrazy, które miał nadzieję sprzedać tego dnia i powoli ruszył ulicami metropolii.
Było zaledwie kilka minut przed siódmą rano, a pomimo tego, że była niedziela, ulicami miasta już przewijały się tysiące zaganianych, śpieszących się gdzieś ludzi. Nowy Jork nigdy nie zasypiał. Przechodni obijali się o niego nieustannie, przeklinali pod nosem, patrzyli z dezaprobatą na obity policzek i rany na rękach wystające spod podwiniętych rękawów bluzy. Nie zwracał uwagi na niezbyt pochlebne opinie, czy krzywe spojrzenia. Po prostu przywykł do tego wszystkiego już dawno. Gdyby przejmował się jeszcze opinią zwykłych przechodniów, już dawno by zwariował.
Punkt ósma stanął pod drzwiami galerii, przyglądając się obszernej tablicy z ogłoszeniami. Szukał informacji o jakiejś wystawie, aukcji dla młodych artystów czy czymkolwiek innym, co mogłoby przynieść mu jakiś zarobek. Na próżno. W tej branży trudno było o jakiekolwiek pieniądze, a na rodzinę nie miał co liczyć, matka opłacała tylko czesne i akademik, by pozbyć się go na jak najdłuższy czas. Ale przecież za coś żyć musiał...
- Pan Way? - dobrze mu znany, niski ochroniarz, z wiecznie wymalowanym uśmiechem na twarzy przyglądał mu się z wesołymi iskrami w oczach. Na oko nie miał nawet trzydziestu lat, ale Gerard uważał, że niezależnie od wieku wyglądałby młodo przez nieschodzący mu z twarzy uśmiech. Sam na jego widok wysilił się, by unieść kąciki ust ku górze.
- Dzień dobry – przywitał się cicho, od razu spuszczając rękawy bluzy, mimo, że nadal było mu za ciepło – Otwarte?
- Naturalnie! - zawołał chłopak wesoło i otworzył mu drzwi – Mam nadzieję, że dużo pan dziś sprzeda!
Znów wykrzywił usta w czymś przypominającym uśmiech, wchodząc do budynku. Po wielkiej hali pełnej obrazów kręciło się już sporo osób, a na pewno więcej niż się spodziewał. Głównie byli to inni artyści; w rogu sali zauważył nawet Cherlyn i kilka należących do niej sztalug. Przyśpieszył, nie mając ochoty na jakiekolwiek towarzystwo w takim stanie. Co za paradoks, skoro właśnie wkroczył do budynku pełnego ludzi...
Rozstawił swoje obrazy w wolnej części galerii, nieprzypadkowo również daleko od znajomych mu osób, jednak w wystarczająco widocznym miejscu i usiadł pod ścianą, ignorując stół i krzesła w pobliżu. Nie miał siły, jednocześnie wiedząc, że jeśli dziś nic nie sprzeda, może zapomnieć o jakimkolwiek jedzeniu przez najbliższe kilka dni. Zamknął oczy, błagając by ktoś się napatoczył i dał mu tego dnia zarobić trochę pieniędzy.
Gerard kompletnie nie zwracał uwagi na kręcących się po galerii ludzi, bo na dobrą sprawę nie oni go interesowali, tylko ich pieniądze. Nie, nie był materialistą, nie do tego stopnia. Po prostu chciał zarobić. Tylko tyle. Do tego stopnia ich olał, że dopiero gdy dostał mocnego kopniaka w kostkę, zorientował się, że stoi przed nim chuda i wysoka kobieta około czterdziestki we fioletowym kapeluszu na głowie.
- Gerardzik, dziecko drogie! - wykrzyknęła z emocją w głosie, załamując dłonie nad jego postawą, jednak nie trudziła się tym zbyt długo - Mój ty Orfeuszu, wstawaj mi tu zaraz. Jestem zachwycona twoimi pracami! Wspaniałe! - wskazała na obraz nie przedstawiający nic konkretnego, wyglądającego jednak przystępnie - Są ws-pa-nia-łe!- przeliterowała rozanielona i aż klasnęła z zachwytu.
Poderwał się, pocierając kostkę i zarumienił się niemiłosiernie. No tak. Pani Winfold była chyba jego najwierniejszą fanką. Mimo swojego wieku zawsze tryskała pozytywną energią, która zdawała się nigdy nie kończyć. Niemal każdy wolny czas spędzała w galerii sztuki, przepuszczając pieniądze po świętej pamięci mężu na kolejne dzieła, a co najmniej trzy czwarte jej kolekcji stanowiły właśnie obrazy Gerarda. Jak mawiała, po jego śmierci będzie je wystawiać i pokazywać kolejnym pokoleniom, co jest naprawdę dobre. Jakby wcale nie czuła, że starzeje się z każdym dniem... I chyba za to tak bardzo ją lubił. Wcisnął ręce do kieszeni, zakłopotany.
- Ja... dziękuję, pani Winfold – odparł, przygryzając dolną wargę. Zawsze go chwaliła, jednak nigdy nie zapominał jej za to podziękować. W końcu gdyby nie ona i jej spadek po mężu, wiele razy zostawałby bez grosza – Naprawdę się pani podoba?
- Oczywiście, młodzieńcze! Jak zawsze! Wzięła bym ten... z czaszką i kwiatami. Jest piękny - powiedziała i podeszła do płótna, przyglądając mu się. Poprawiła swój kapelusz i wsparła ręce na bokach.
- N-naprawdę? - uśmiechnął się – Podoba się pani? Akurat... nie poświęcałem mu się zbytnio...
- Tak, tak, skromny jak zawsze. Widać, że kłamiesz mi w żywe oczy! W żywe oczy Gerardzik!- obróciła się w jego stronę i teatralnie machnęła ręką. Znowu poprawiła kapelusz.
- Oj tam... - zarumienił się. Nie kłamał. To ona zawsze widziała jego talent w trójwymiarze, co po części mu pochlebiało – Co tam u pani słychać? - spytał, ściągając ze sztalugi wybrany przez kobietę obraz, by po chwili opakować go w szary papier.
- Właściwie tak ostatnio... zdałam sobie sprawę, że jestem osobą nieśmiałą – uznała cicho - I chciałabym, żebyś mi z tym pomógł, Gerardzie.
- Ja? - podniósł głowę zdziwiony. On, miałby pomóc komuś z jego nieśmiałością? Dobry żart. Zaśmiał się nerwowo. Sam nie potrafił poradzić sobie ze swoimi problemami, a pani Danielle uważała, że doskonale poradziłby także z problemami innych. Zabawne – Że... jak niby?
- No wiesz... - zacisnęła usta - Myślałam o czymś... hmm... - pociągnęła go pod ścianę, gdzie stało kilka sof - o tak... - powiedziała i położyła się na jednej, bokiem i podparła głowę na ręce.
W tym momencie jego twarz przybrała barwę purpury. Zrozumiał, że kobiecie chodziło o nic innego jak o obraz. Faktycznie, był to całkiem mądry sposób na nieśmiałość, ale... Że to spod jego pędzla miałoby to wyjść? Zesztywniał.
- A.. ale... Ja.. miałbym panią namalować? - wydukał, otwierając szeroko oczy.
- No jak to? Jesteś artystą i nie wiesz? Gerardziku, o akt mi chodzi, o akt - odpowiedziała i usiadła już nieco normalniej.
- A-akt? - jęknął – A-ale... Pani Winfold... Ja jeszcze nigdy nikogo nie malowałem... w ten sposób...
- No, Gerardzie, nie mów, że nigdy nagiej kobiety nie widziałeś... Obiecuję ci dobrze zapłacić – podniosła się - To co, widzimy się we wtorek u mnie w domu czy może w twojej pracowni?
Ano, nie wiedziałem, pani Winfold chciał zauważyć, ale ugryzł się w język.
- N-no... Chyba lepiej w mojej pracowni – uznał. Nie mógł jej odmówić – To... Ja pani zaraz zapiszę adres – podał jej obraz, który chciała kupić, po czym wyjął ze swojej torby kartkę i długopis, zapisując numer i pokój w akademiku, po czym wręczył ją kobiecie, zawstydzony.
- No, wiedziałam, że się zgodzisz! – uśmiechnęła się szeroko, biorąc od niego płótno i zapłaciła za obraz odpowiednią cenę, adres chowając sobie do torebki – Wtorek, szesnasta, tak? - pokiwał zawstydzony głową – No, to trzymaj się, kochaniutki! - uścisnęła go, po czym opuściła galerię, zostawiając go w kompletnym szoku.

~ ~
Bezgłośnie zamknął za sobą drzwi i postawił torbę oraz jedyne niesprzedane płótno obok biurka. Dzisiejszy dzień, pomimo tego, że udało mu się sprzedać dwa obrazy, nie mógł zaliczać się do dni udanych ani nieudanych. Jedynym plusem były zarobione pieniądze. Za pierwszy ze sprzedanych obrazów dostał dużo, nawet więcej, niż by się spodziewał. Pani Winfold zawsze była szczodra i lubiła przepłacać za dzieła sztuki. Kolejne płótno również poszło za porządną cenę, więc naprawdę, to, co dziś zarobił spokojnie mogło wystarczyć mu na kilka tygodni. Jednak dzień w galerii miał również pewne minusy, a przede wszystkim jeden, główny, który cały czas tkwił mu w umyśle.
Nie umiał malować aktów.
To znaczy, nie umiał... Teoretycznie. Praktycznie zawarcie ludzkiego ciała na papierze czy płótnie nie sprawiało mu najmniejszego problemu. Z małą różnicą. Zawsze malował wzorując się na podręczniku, nigdy nie na żywym, ludzkim, a w dodatku nagim ciele. I nie widziało mu się wprowadzać tu jakiekolwiek zmiany. A perspektywa nagiej pani Winfold przed sobą nie była zbytnio kusząca. Miał ją bardziej za kogoś w rodzaju ciotki, nie patrzył na nią jak na kobietę. A nawet jeśli... To była pani Winfold, a ona na ogół rządziła się własnymi prawami. Właśnie dlatego bał się wtorkowego popołudnia jak ognia.

8 komentarzy:

  1. hu hu hu Akcik? Fajnie :D Rozdział jak zwykle bezbłędny, brakowało mi jedynie...Franka. Ale jak już kiedyś wspomniałam Gerard w tym opowiadaniu jest wspaniale wykreowaną postacią więc niech go będzie więcej i więcej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem dlaczego ale wyobraziłam sobie tą panią jako starą babcie, ale okej. XDDD Ja i moja wyobraźnia.

    Gerardzik będzie malował akt. Szkoda, że nie akt Franka. :c

    OdpowiedzUsuń
  3. Gerard rysując akt, o boże XDDD On może rysować akt jedynie Frania. Ale to tak pobocznie 8D Gerdu sprzedający obrazy, jak fajnie! *_* Choć biedny Gerdzik, bo jest cały poraniony D: Aż mi się smutno zrobiło, biedactwo ;__; A wszystko napisane oczywiście perfekcyjnie <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Uhuhuh xD Już się boję tego aktu i...Wyobrażam sobie jej cycki do kolan. Wybacz, jestem dziwna, ale nic na to nie poradzę. I z góry przepraszam za krótki komentarz, ale mam mały zapierdziel, jednak wole zostawić po sobie ślad, że czytam to wspaniałe opo. Bo tak jest <3 Boże, uwielbiam je i za każdym razem czekam z niecierpliwością na następny rozdział. A w tej notce akurat Frania mi zabrakło :( Ale i tak była przeniesamowiciezajebista :D Pięknie opisane, bez powtórzeń, czy błędów...Ideał, po prostu ideał :D

    -> and-we-could-run-away <-

    OdpowiedzUsuń
  5. Wow, No, ciekawa jestem jak Gee sobie z tym poradzi :D chyba nie jest to zbyt dobra perspektywa malowania aktu, ale G da radę ^^ rozdział jak zawsze bezbłędny i cudowny :) czekam na następną cześć! ;)
    wellcomeon.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. O, kolejny rozdział! Hmhmhm...jestem niezmiernie ciekawa, jak sobie Gerard poradzi z tą ekscentryczną panią. Mówiąc szczerze, zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Gerard wyszedł z domu, wow! Myślałam, że całe życie będzie czatował na Franka na Skajpaju :D. Nie no, oczywiście żartuję, bardzo dobrze, że jest jakaś akcja. Trochę się niepokoję...Ale zobaczymy. Akty to musi być coś naprawdę stresującego O_o.
    P.S. GERARDZIK!? świetne zdrobnienie xD.

    OdpowiedzUsuń
  7. Fajnie, no. Gerardzik ma namalować akt, nie wie jak się za to zabrać. Na dodatek pani na której się będzie wzorować ma dobre kilkadziesiąt lat. Współczuję mu xD
    Czekam na nowy rozdział, dziewczyny. Czekam i doczekać się nie mogę ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. ojć... przpraszam, że tak późno, ale nie miałam czasu i ... no w każdym razie mam nadzieje, że mi wybaczycie ;D Mwah. Będzie akt! Będzie aktttt! Co prawda Gee będzie go na jakiejś strarej babie robił, której nie wiadomo co do głowy może podczas tego aktu przyjść, więc tylko mu po współczuć należy, ale... to nie zmienia faktu, że będzie akt! Kocham was, wiecie? Naprawdę, kocham was tak mocno, że aż chyba musicie dodać nowy rozdział za tą moją mocną miłość do was! No inaczej być nie może! No i jeszcze byłoby miło jakby były dłuższe, ale ok. Nie będę się czepiać czegoś, co jest przecież przewspaniałe :D Weny, robaczki i dodajcie szybciutko nowy rozdział ;*

    OdpowiedzUsuń